bobrzanie.pl – to co istotne w Bolcu, Bolesławiec, informacje, blogi, sport, rozrywka, humor, imprezy, wideo

…nasza pani odeszła

W ostatnich dniach na wszystkich bolesławieckich portalach pojawił się nekrolog z informacją o niespodziewanej śmierci znanego jednym, a innym mniej, bolesławieckiego przedsiębiorcy. Tragedia dla rodziny, dla znajomych wielki żal i strata. Umarł, odszedł, wspomniano, wyrażono publiczny żal… odfajkowano… karawana życia idzie dalej.

… umarła nasza Pani…

Parę dni temu, dokładnie 11 lipca na bolesławieckim cmentarzu pożegnano panią Janinę Chojnowską, emerytowaną nauczycielkę. Pożegnała ją najbliższa rodzina, byli uczniowie, przyjaciele i znajomi. Dużo ludzi.

Nikt nie wspomniał o jej odejściu, nikt nie napisał na żadnym portalu, bolesławiecka telewizja nie poświęciła nawet ułamka swego antenowego czasu, aby pożegnać chyba na pewno ostatnią już odchodzącą bolesławiecką nauczycielkę, pionierkę, która jako jedna z pierwszych rozpoczęła w 1946 roku swą długą szkolną służbę.

Nikt z pracowników bolesławieckiego Muzeum, ani pani Bober-Tubaj, ani pani Bojanowska, która swego czasu opublikowała notkę o pożegnaniu bolesławieckiego fotografa pana Rewersa, tym razem nie raczyły wspomnieć o pionierce bolesławieckiego szkolnictwa. O tyle przykre, że Muzeum z natury rzeczy i pełnionej misji powinno dbać i pielęgnować pamięć o historii miasta i jego co znamienitszych mieszkańcach… a Pani Chojnowska aż do swego osiemdziesiątego dziewiątego roku życia mieszkała tylko 100 metrów od Muzeum.

Nikt nie pamiętał, choć na cmentarzu do mogiły nie mniej zasłużonego dla bolesławieckiej oświaty, a przedwcześnie zmarłego w 1965 roku Jej męża Zbigniewa Chojnowskiego, odprowadziło ją bardzo liczne grono żałobników. Nie było nikogo z miejskich i powiatowych oficjeli… nie pamiętali, czy też nie chcieli pamiętać?

Prezydent miasta pan Roman nie przyszedł, nie przysłał wieńca od miasta, nie delegował pana Filipowicza – wiceprezydenta miasta, pan Zieliński też nie zapalił lampki, bo go nie było…  Przewodniczącego Rady Miasta też nie było, choć w tym wypadku może i dobrze, bo ten przy podobnych uroczystościach prezentuje się mało stosownie i mało godnie.

Gdyby ktoś jednak sądził, że starosta bolesławiecki zawstydził swych ratuszowych kolegów, to śpieszę rozczarować – pan Kwaśniewski też nie widział niczego niestosownego w zlekceważeniu jeżeli już nie zasad dobrego wychowania, to przynajmniej urzędniczej przyzwoitości – jego nie było i nikogo ze starostwa nie było!

Nie wiem czy te pozbawione krztyny kultury i urzędniczej przyzwoitości zachowania miejscowego establishmentu podyktowane zostały tzw. dobrą zmianą, czy też są dowodem, że ten bolesławiecki establishment mocno zajeżdża wiochą, żeby nie powiedzieć, że bosniacką.

Polityka historyczna w bolesławieckim wydaniu?

Pan prezydent Roman już od dłuższego czasu, nawet lata wcześniej niż jego były Prezes, a teraz Prezes wszystkich Polaków rozpoczął na lokalnym podwórku pisanie historii od nowa. Nie, on nie kłamie, on nie podaje nieprawdziwych faktów, ale uparcie i mozolnie, wzorem niemieckiego mistrza propagandy powtarza i powtarza, akcentuje i uwypukla, podkreśla… i wyolbrzymia rolę i udział reemigrantów z byłej Jugosławii w powojennej odbudowie Bolesławca i powiatu. Wszędzie i przy każdej oficjalnej okazji peczenica, rakija, serbochorwackie przyśpiewki i wspominki… tak, jakby Bolesławiec i powiat zasiedlony, zagospodarowany i odbudowany został wyłącznie, albo w przeważającej mierze przez reemigrantów z Bośni… a oni przybyli jako ostatni i nigdy nie stanowili więcej niż ¼ mieszkańców powiatu. Ale durni i leniwi dzisiaj mają przyswoić inną „prawdę” – jego prawdę. Tak na marginesie, na rynku do dziś, odkurzana co roku, stoi planszowa ekspozycja zdjęć tych, co to” krwią i potem” odbudowywali Bolesławiec. Goebbels by się nie powstydził.

… umarła nasza Pani… nikt z ratuszowych nie pamiętał – bo nie była z Bośni? Ale uczyła w szkole bośniackich analfabetów! Może dziadkowie pana Prezydenta dzięki Niej nauczyli się czytać i pisać!

Pani Chojnowska przyjechała z Siedlec, z Podlasia, nie znała smaku peczenicy ani zapachu chorwackiego bimbru, widać nie jest dla Ratusza dobrym przykładem bolesławieckiego pioniera… dobrym byłby pan Jan Kumosz, też nauczyciel i komunista swojski, późniejszy starosta, ale miasto o nim woli nie wspominać, bo ten cośkolwiek za bardzo umoczony w ubeckie konszachty… a Pani Chojnowska nie z Bośni…

Starosta Kwaśniewski nie delegował nikogo z wieńcem na pogrzeb, choć on, tak, jaki i jego kolega z Ratusza też dysponuje podległym sobie aparatem zajmującym się samorządową oświatą i szkolnictwem i sam podobnie jak ratuszowi z zawodu nauczycielem jest – oni wszyscy są nauczycielami!… cham, czy ignorant. Podejrzewam, że ignorant, historii w szkole niewiele się uczył, bo ważniejsza była obróbka skrawaniem i spawanie, sam przyjechał spoza Bolesławca i sercem z pewnością jest bliżej Świdnicy… ja bym był… ale na miły Bóg, Pani Chojnowska swą pierwszą pracę rozpoczęła w Parzycach, a to jest powiat bolesławiecki, panie Kwaśniewski!

Nie będę pisał wspomnień ani hagiografii Pani Chojnowskiej, tym niech się zajmą bolesławieccy historycy z muzeum miejskiego. Odczekałem nawet tydzień cały, w skrytości ducha licząc, że jednak bolesławieckie Muzeum i pani Bober-Tubaj, którą wielce cenię… ale jednak nie.

Nie będę wspominał Pani Chojnowskiej, ale przytoczę obszerne, wybrane fragmenty z nigdy nie publikowanych wspomnień mojej mamy… choć mama pisze o sobie, a pośrednio o mojej rodzinie, to nie napiszę o najdramatyczniejszych, o najbardziej bolesnych cy radosnych wspomnieniach, nie napiszę o zajęciu we wrześniu 1939 roku rodzinnego domu mojej mamy przez Niemców, nie napiszę, że gdy niemiecki oficer wszedł do salonu i podszedł do kredensu nad którym wisiał portret Piłsudskiego, stanął na baczność i zasalutował, a później kazał swemu adiutantowi oddać babci wcześniej zwiniętą ze ściany szablę dziadka, nie napiszę o czasach okupacji w Siedlcach i o Niemcu, który prowadził jajczarnię, w której zatrudniał całą komórkę miejscowego AK, o czym doskonale wiedział, nie napiszę o ciotce-babce Batorowiczowej, która cudem przeżyła warszawskie powstanie, a którą Niemcy ustawili na balkonie jej mieszkania na Ochocie i kazali trzymać dwa Schmeissery pod pachami, i powiedzieli, że nie zastrzelą jej, o ile zza barykady na dole nie padnie choćby jeden strzał… ciotce-babce Batorowiczowej jeszcze długo po wojnie doskwierały otwierające się rany na biodrach, wypalone przez rozgrzane lufy Schmeisserów, nie napiszę też o bracie mamy Marcjanie, który leżąc w malignie w domu, krzyczał w gorączce, że NKWD idzie już po niego, że są już pod łóżkiem, nie napiszę, że radziecki oficer Misza, który zajął pół babcinego domu na kwaterę, brał szczotkę i kijem od niej szturchał pod łóżkiem, pokazując Martkowi, że nie ma żadnego NKWD, nie napiszę o drugim bracie mamy Stefanie, który uciekł przed NKWD wstępując do II Armii Wojska Polskiego i doszedł do Berlina, a po wojnie był zastępcą dyrektora Banku Rolnego przy obecnej ulicy Daszyńskiego, nie napiszę o ojcu, który aresztowany w marcu 1945

roku przez Sowietów, został wywieziony ze Lwowa do Uchty i skazano go za worużiennoje wostanije, kontrriewolucjonnuju organizacjonnuju diejatielnost ( przynależność do AK) do łagru za kołem podbiegunowym, skąd zwolniono go w 1951 roku przedterminowo, nie napiszę też, że przyjechał do Bolesławca, i że jego babka Katharina Roesch nie potrafiła mówić po polsku, a jej mąż Thomas Skop też nie bardzo, nie napiszę, choć to podobna sytuacja i równie niesamowita, jak historia wielkiego patrioty i bolesławieckiego harcerza – Huberta Bonina, który właściwie był Hubertem von Bonin i bardzo bliskim krewnym bolesławianki z Łąki Rozalii von Bonin, nie napiszę, że przodkowie ojca wywodzą się z jednej z najstarszych śląskich szlacheckich familii, wymienianej już w XIII wieku – nie napiszę, bo sporo materiałów, a i pan Olczak w jednej ze swoich książek wspomina, nie napiszę, że ojciec jako polski akowski łagiernik przyjechał do miejsca, skąd przed setkami lat w ramach Drang nach Osten wyemigrowali jego i moi przodkowie, nie napiszę… bo trzeba by książkę napisać, a i tak mało kto uwierzy, bo w prostych, dobrozmianowych i z bośniacką proweniencją głowach się to nie zmieści.

von Skop, Skopp, Scopp, Schkop… różne formy pisowni nazwiska – Skop – ten który zszedł z góry, z kopy (przeszedł Sudety na Śląsk)

Przedstawię wybrane fragmenty ze wspomnień mamy, które odnoszą się tylko do „bolesławieckich przypadków”, do czasów pracy mojej mamy w bolesławieckiej oświacie, bo to moja mama byłą tą, która razem z Panią Chojnowską (Biardzką de domo) któregoś pięknego dnia 1946 roku w Siedlcach zadecydowały, że jadą na „dziki zachód” budować nową Polskę! Przedstawię wybrane fragmenty, bo może ktoś odnajdzie siebie, ktoś wspomni moją mamę Dmowską de domo, primo voto Bielawską, jej męża Bolka Bielawskiego, właściwego założyciela bolesławieckiej biblioteki, może ktoś dowie się co nieco o wyglądzie Bolesławca z pierwszych lat powojennych… dużo faktów, dużo nazwisk… może ktoś pochyli się i zacznie poprawiać zafałszowaną historię powojennego Bolesławca.

Bolesławiec nie był miastem z mojego wyboru. Z takim samym powodzeniem mogłam się znaleźć w każdym innym miejscu na „ziemiach odzyskanych”. Mieszkałam od urodzenia w Siedlcach. Przed wojną mówiło się, że jest to miasto emerytów i uczącej się młodzieży. Było dużo różnych szkół i żadnego przemysłu. Siedlce zostały wyzwolone w lipcu 1944 r. Front na pół roku zatrzymał się pod Warszawą, a 1 sierpnia wybuchło powstanie. Siedlce były przeludnione. Napłynęło dużo ludności zza Buga. Mieli nadzieję, że będą niedługo mogli wrócić do własnych domów i nie chcieli odjeżdżać zbyt daleko. Mieszkało nadal wiele rodzin wysiedlonych przez Niemców z Poznańskiego i ze Śląska. Po zakończeniu walk i przejściu frontu powróciło do miasta wielu siedleckich Żydów. Miasto opuścili wraz z wojskiem radzieckim we wrześniu 1939 r. Tak entuzjastycznie witali wtedy wojska rosyjskie z czerwonymi opaskami na rękawach i karabinami na ramieniu, że bali się zostać w mieście. Wrócili w większości w mundurach Armii czerwonej i Armii kościuszkowskiej. Zasilili szeregi milicji i prawie w całości urząd bezpieczeństwa. Zachowywali się okropnie.

Zaczęły się masowe aresztowania. Sędziowie, urzędnicy i nauczyciele, których nie zdążyli zamordować Niemcy zapełnili duże siedleckie więzienie. W biurach i urzędach zatrudniano pracowników z awansu społecznego, zgodnie z panującym wówczas hasłem, że „nie matura, lecz chęć szczera…”, a mających tylko chęci było bardzo wielu.

Ja pozostałam w Siedlcach tylko z matką. W 1944 roku zabrano do wojska mojego brata Stefana, nie miał jeszcze osiemnastu lat. Drugiego brata, 23-letniego Martka poszukiwało UB i NKWD za działalność w AK. Dom nasz od połowy 1944 do końca 1946. zajmowały na kwatery  wojska radzieckie. Jedni wyjeżdżali, inni  przyjeżdżali. Czasem zostawiali nam jeden pokój, przeważnie wyrzucali nas całkiem, nie pozwalając nic wziąć z domu. Na początku wydarzył się, jak mi się zdawało zabawny przypadek. Przyszło do domu kilku żołnierzy i zapytali ile u nas jest „krawatć”. Ja zrozumiałam, że chodzi im o krawaty. Zaprowadziłam ich do sypialni i zaczęłam liczyć wiszące na drzwiach szafy krawaty ojca i brata.  Zaczęli mnie wyzywać i o mało nie pobili. Mama powiedziała, że mogło się to skończyć dużo gorzej.

Matka Elizy, Irena Dmowska de domo Grabińska

Drugi przypadek, już wcale nie zabawny wydarzył się jeszcze w czasie trwania wojny. Poszłyśmy do naszego domu aby wziąć jakąś poduszkę. Na podwórku kręciło się wielu żołnierzy. Doskoczył do nas jakiś, chyba dowódca, i zaczął krzyczeć, że przyszłyśmy szpiegować, kto nas przysłał. On szpiegów rozstrzela. Mama dobrze znała rosyjski i niemiecki. Kończyła w Warszawie szkołę  „dla dobrze urodzonych panienek” jeszcze przed odzyskaniem niepodległości w 1918 r. 

No i  kazał nam stanąć pod płotem a na przeciw postawił trzech pijanych żołdaków o paskudnych, mongolskich gębach, z pepeszami. Stałyśmy pod tym płotem dość długo. W czasie okupacji często zastanawiałam się, co myśli człowiek przed śmiercią w czasie egzekucji ulicznych. Otóż przekonałam się, że nic nie myśli i nie czuje. Ja myślałam tylko o tym, aby bardzo nie bolało i szybko się skończyło. Przechodzący ulicą ludzie patrzyli na nas i szybko mijali. Wiedzieli czym to się skończy. Takie obrazki były na porządku dziennym.

Chyba Bóg zdarzył, że ulicą przechodził jakiś oficer rosyjski. Podszedł do nas. O czymś rozmawiał z żołnierzami, a nam kazał iść do domu. Mogłyśmy żyć dalej. Ja mieszkałam u ciotki, a mama u innych krewnych.

W czasie okupacji mama prowadziła mały sklep papierniczy, a Martek pracował jako robotnik. Teraz mamie sklep zabrano, braci nie było ani mieszkania nie było.

Był już rok 1946. Skończyłam 18 lat. Odzyskałyśmy dom kompletnie zniszczony, ale dobre było i to. Na wiosnę kończyłam gimnazjum ogólnokształcące, wcześniej liceum na kompletach. Zaczęłam szukać pracy. Dowiedziałam się, że  w sądach mają przyjąć maszynistkę. Umiałam dobrze pisać na maszynie. W czasie okupacji skończyłam szkołę handlową o kierunku biurowym. Zgłosiłam się. Zrobiono mi egzamin z maszynopisania. Wypadł dobrze, podyktowano mi kilka zdań dyktanda. Nie wiem co mnie skusiło, że zaczęłam stenografować. Chyba chciałam pokazać, że umiem szybko protokołować. Ten pan popatrzył i zapytał, kto mnie nauczył szyfrować. Nie miał pojęcia o stenografii. Kazano mi napisać życiorys i wypełnić ankietę. Miałam zgłosić się za tydzień. Zamazany, powielaczowy druk ankiety, kilkustronicowy zawierał mnóstwo pytań o dalszą i bliższą rodzinę. Nie miałam pojęcia, jak odpowiedzieć na takie pytania. W większości napisałam, że nie wiem. Ojciec mój zmarł przed wojną. Jeden brat był w wojsku, drugi zaginął. Inni członkowie rodziny też nie żyli. Myślałam, że nie jest ważne co robili, o ile ich już nie ma na świecie. Do ankiety dołączyłam pismo od władz miejskich, że w czasie okupacji uczyłam się i opinią cieszę się dobrą. Cieszyłam się, że będę pracowała a potem może pojadę na studia. Interesowało mnie prawo i architektura. Po tygodniu zgłosiłam się do pracy i wtedy usłyszałam, że ankietę wypełniłam „nieuczciwie” Zataiłam wiele informacji, ale władza wie wszystko!

Chwycił  jakieś pismo i zaczął krzyczeć:

Stefan Dmowski, komendant policji w Siedlcach

— Wasz ojciec był szefem policji, gnębicielem i wrogiem ludu

— Brat bandytą z AK

–Wasz krewny faszystą

— Matka ma kontakty z wrogami narodu, którzy uciekli na zachód i są zdrajcami

— Wasi krewni byli służalcami sanacji

— Dziadek miał majątek

— itd. … więcej już nie pamiętam

Byłam zdruzgotana. Poszłam na cmentarz na grób ojca. Siedziałam tam i zastanawiałam się o czym on mówił.

Wacław Dmowski 1912, brat Romana Dmowskiego z drugą żoną i dziećmi z pierwszego i drugiego małżeństwa… u góry na lewo od seniora Stefan – ojciec Elizy

Krewny faszysta? to chyba Roman Dmowski, kontakty matki? – przyjaciółką matki była żona Raczkiewicza, prezydenta Polski w rządzie londyńskim, służalcy  Sanacji? – to chyba brat babci i jego żona. On był radcą, a żona tłumaczką w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Zginęli w bombardowaniu w Warszawie w 1939 r. Roman Dmowski zmarł w styczniu 1939 r. Dziadek miał majątek, ale stracił go jak wybuchła pierwsza wojna światowa, zmarł w 1937 r.

Siedlce. Pogrzeb Stefana Dmowskiego, byłego legionisty, ojca Elizy

Mój ukochany ojciec, szanowany był przez wszystkich. Pogrzeb ojca był wielką manifestacją w mieście. Wzięły w nim udział oddziały wojska, policji, szkoły, władze (miejskie), księża z Kurii Biskupiej a nawet Żydzi z gminy żydowskiej wraz z rabinem. To był nigdy i nigdzie nie spotykany przypadek, aby Żydzi brali udział w katolickim pogrzebie. Ojciec wrogim ludu? Pamiętam, jak miałam  chyba siedem lat, szłam z ojcem na spacer za miasto. Powiedziałam – nie idźmy w tamtą stronę, bo tam mieszkają złodzieje. Stały tam sklecone z byle czego baraki i ludzie omijali to miejsce. Ojciec powiedział – Nie mów tak. To są biedni ludzie. Nie mają pracy, nic nie mogą sobie kupić i nie mają co jeść, dlatego czasem kradną. – Zaczął mi opowiadać, że jak był w Legionach Piłsudskiego Niemcy zamknęli ich w obozie i głodem chcieli zmusić do posłuszeństwa, aby złożyli przysięgę na wierność władzy niemieckiej. Ojciec był tak strasznie głodny,  że ukradł trzy ziemniaki przygotowane dla świń. To była dla mnie pierwsza lekcja o życiu i społeczeństwie.

A teraz ja nie mam pracy.

Na mieście porozwieszane były plakaty agitujące do wyjazdu na „odzyskane ziemie piastowskie”. Obiecywały pracę, mieszkanie i świetlaną przyszłość. Wisiały również obrzydliwe rysunki poczwarnego karła z podpisem „AK zapluty karzeł reakcji”. Panowała atmosfera tymczasowości. Ludzie czekali, że wybuchnie następna wojna. Przez Siedlce od 1945 r jechały na zachód transporty wysiedlonych zza Buga. Niektórzy, co już zwiedzili ziemie odzyskane opowiadali, że po wysiedleniu Niemców pozostała pustka, zdewastowane mieszkania, a wszystko wywożą Rosjanie i rabują szabrownicy. Żadne władze nie działają i jest bardzo niebezpiecznie. Myślałam, że prawda na pewno leży po środku, chyba nie jest tak źle jak opowiadają ludzie, ani tak dobrze jak obiecują władze na plakatach.

Mamie powiedziałam że pracy nie dostałam. Nie chciałam jej martwić opowiadaniem o tych wszystkich insynuacjach jakiegoś Żyda. Zresztą mama miała wobec mnie inne plany. Chciała abym wyszła za mąż. (…)

Miałam już dość matrymonialnych projektów mojej mamy, już gdy miałam 12 lat mama wybrała mi męża, a właściwie sobie zięcia. Był to kolega mego brata -Zygmunt. On nie protestował, a mnie to wcale nie obchodziło. Zresztą zdarzały się takie mariaże. Mój dziadek wybrał swojej najstarszej córce męża jak miała sześć lat. Jak miała 16 wyszła za tego wybrańca i było to bardzo udane małżeństwo. Ale tam chodziło również o sprawy majątkowe.

Międzywojenne pokolenie mego brata było pełne ideałów. Byli harcerzami

Marcjan Dmowski – brat

i ich dewizą życiową był „Bóg, Honor i Ojczyzna”. Przyszedł rok 1944. Brat się ukrywał, a o Zygmuncie nie miałyśmy żadnej wiadomości. Przyjechał dopiero pod koniec 1946 r. Brał udział w Powstaniu Warszawski,. jak po upadku przeprawiał się przez Wisłę, aresztowali go Rosjanie i wywieźli do Moskwy. Kilka miesięcy siedział w więzieniu. Później wcielili go do Drugiej Armii. Przeszedł cały front aż do Berlina. Jak kwaterował na Śląsku zaczął pić. Tam była dziewczyna. No i dziewczyna była w ciąży. Z jego ideałów niewiele zostało. Za ojczyznę walczył, w Boga przestał wierzyć, został mu tylko honor. Z dziewczyną się ożenił i przywiózł do Siedlec. On się rozpił i jego żona też. To było bardzo nieszczęśliwe małżeństwo. Z moją mamą się spotykał, a nawet jej pomagał (prowadził przedsiębiorstwo budowlane). Ja go więcej w życiu nie widziałam.

Na szczęście od wybranego dla mnie męża los mnie uchronił. Aby pozbyć się następnego zdecydowałam cię wyjechać na zachód.

Było nam coraz gorzej. Mama zaczęła sprzedawać. W pierwszej kolejności radio przechowywane w skrytce na strychu, kredens, ubrania i bieliznę. Ja uważałam, że jestem już dorosła i już mogę  sama decydować o sobie. Z równie jak ja odważną koleżanką Janiną zgłosiłyśmy się do biura werbunkowego. Kazano nam podać dane metrykalne, wykształcenie i nic więcej. W niedługim czasie otrzymałyśmy pisma z Kuratorium Warszawskiego, że mamy się zgłosić w Inspektoracie szkolnym w Bolesławcu k/Lignicy na Śląsku. Obowiązywał bezwzględny nakaz rocznej pracy.

Krótko przed moim wyjazdem wrócił z wojska mój brat Stefan. Byłam zadowolona, że mama nie zostanie sama i jakoś dadzą sobie radę. Poszłam pożegnać się z babcią i ciociami, które bardzo kochałam. Potępiły mój szalony pomysł. Babcia powiedziała, że odziedziczyłam to po ojcu, bo on też rzucił szkołę i poszedł do Legionów, ale obiecała, że będzie się za mnie modliła. Przed wyjazdem obeszłam całe miasto. Było dużo zniszczeń po bombardowaniach w 1939 r i przejściu frontu w 1944. W pięknym parku przy pałacu książąt Ogińskich był cmentarz żołnierzy niemieckich, a na centralnym placu miasta Rosjanie rozbili pomnik Piłsudskiego i pochowali swoich poległych bohaterów. Może za rok będzie inaczej. Nie przeczuwałam, że już więcej tu nie wrócę.

Wyjechałyśmy z Siedlec w pierwszych dniach lipca. Mama pożegnała mnie słowami: -Pamiętaj abyś nie zeszła na złą drogę. Z Warszawy wychodził bezpośredni pociąg do Legnicy. Na Dworcu Wschodnim w Warszawie olbrzymi tłum ludzi. Z trudem dostałyśmy się do pociągu. Przed wyjazdem ktoś nam poradził abyśmy wzięły kilka arkuszy papieru. Posłuchałyśmy, nie wiedząc po co ten papier ma nam być potrzebny. Wagony osobowe miały powyrywane siedzenia, a w towarowych nie było ławek. Podłogi brudne, zabłocone. No i papier się przydał. Siedziałyśmy na podłodze trzymając walizki, bo strasznie okradano pasażerów. Do Legnicy jechałyśmy prawie trzy doby. Pociąg zatrzymywał się często, aby przepuszczać jadące na zachód transporty wojska. A z zachodu jechały długie składy odkrytych wagonów towarowych wyładowanych maszynami, meblami i najrozmaitszymi skrzyniami i pakami. Wszystko powrzucane byle jak i już zniszczone. Do Legnicy dojechałyśmy po południu tak potwornie zmęczone, że nie miałyśmy siły się ruszać. Znalazłyśmy na dworcu zaśmiecony kąt za drzwiami do baru i tam na papierach zasnęłyśmy kamiennym snem. Rano wyjeżdżał jedyny  na dobę pociąg do Bolesławca. Nie był przepełniony, ale jechał prawie cały dzień. Zatrzymywał się na przystankach i w lesie, tam gdzie maszynista zobaczył węgiel czy drewno. Wtedy wysiadał, zwoływał pasażerów, znosili opał do parowozu i pociąg jechał dalej.

W Bolesławcu miałam znajomych. Od kilku miesięcy mieszkała tam moja dawna koleżanka szkolna z mężem i dzieckiem. Wysiadłyśmy z pociągu. Pierwsze wrażenie było dość przyjemne. Dworzec nie zniszczony, ładny park i całe domy na Kaszubskiej. Ale im szłyśmy dalej tym było gorzej. Na pół spalona ulica Mickiewicza. Przykre wrażenie sprawił spalony Rynek i prowadzące doń ulice. W powietrzu czuć było zapach dymu i obór. Odnalazłyśmy mieszkanie znajomych przy ulicy Cmentarnej. Zrobiło mi się jakoś nieprzyjemnie. Nigdy nie lubiłam cmentarzy.

Rano, wypoczęte poszłyśmy do Inspektoratu szkolnego. Mieścił się przy ulicy Kubika, w parterowym mieszkaniu, na przeciw pomnika Kutuzowa. Przyjął nas inspektor, sympatyczny pan w średnim wieku. Przeczytał nasze życiorysy, porozmawiał o wrażeniach z podróży i zaoferował pokój na piętrze. Powiedział, że moja koleżanka wygląda na osobę energiczną (była starsza ode mnie ponad dwa lata), więc obejmie pracę w szkole w Parzycach. Jest tam już młody mężczyzna po wojsku który będzie jej służył pomocą i opieką. Popatrzył na mnie i z uśmiechem stwierdził, że jestem za młoda, w środowisku wiejskim będzie mi trudno, więc pozostanę w Inspektoracie. Na drugi dzień mam się zgłosić do pracy, a po moją towarzyszkę przyjedzie jej nowy kolega.

I tak musiałyśmy się rozstać. Myślałyśmy, że będziemy razem mieszkały i pracowały. Wyszłyśmy zawiedzione i rozczarowane aby obejrzeć miasto. To nie było miasto. Przez lata zdążyłam się przyzwyczaić do zniszczeń wojennych w Siedlcach i gruzów Warszawy. Tu nie było żadnych śladów walk ani bombardowania, wszystko było po prostu spalone. Za to olbrzymie wrażenie zrobiły na mnie płoty, wysokie, szczelne. Nie wiedziałam co to za getto. Dopiero w domu objaśniono mnie, że 2/3 miasta zajmuje wojsko radzieckie i te dzielnice odgrodzone są płotami. To co tu zastałam przeszło moje najgorsze wyobrażenia. Już na pierwszy dzień miałam wszystkiego dość. Na pociechę moi znajomi Danka i Tadeusz zgodzili się, abym z nimi zamieszkała. Mieszkanie było na trzecim piętrze, ubikacja na schodach, bez łazienki, a woda tylko w piwnicy. W domu było roczne dziecko, maleńki ładny chłopczyk. Wieczorem poszłam z Danką po mleko. Ulice Garncarska i Warszawska były zasiedlone przez rolników zza Buga i Jugosławii. Zabudowania po fabryczkach i warsztatach rzemieślniczych przystosowano na pomieszczenia dla bydła i trzody. Jak się później przekonałam, takie gospodarstwa były na wszystkich ulicach. Krowy chodziły po Rynku i zostawiały ślady których nikt nie sprzątał. Wieczorem zobaczyłam na horyzoncie łuny. Tadeusz powiedział, że to palą się lasy podpalane przez Rosjan, aby wypłoszyć ukrywających się Niemców. Rano wstałyśmy w podłym humorze. Dopiero otrzeźwiła nas Danka, powiedziała – czego się martwicie, nic wam się nie stanie, jesteście wolne.

– W czasie okupacji mogłyśmy się znaleźć w tym mieście na robotach przymusowych.-  miała rację.

Poszłyśmy. Inspektor, p. Marian Dziubiński przedstawił nam pracowników:

– p. Sylwester Cierpka podinspektor do spraw pedagogicznych

– p. Janina Kuprowska – sprawy kancelaryjne

– p. Bolesław Bielawski – sprawy finansowe i bytowe nauczycieli

– p. Dębowski – woźny

Po moją koleżankę przyjechał przystojny sympatyczny młody człowiek, Zbigniew (został później jej mężem).

I tak zaczęła się moja pierwsza praca. Siadłam do pisania na maszynie. Maszyna poniemiecka, stara, na dwóch klawiszach brakowało liter, a wałek się zacinał. Nie było papieru. Pisma pisało się na odwrocie niemieckich druków. Na rozpoczęcie roku szkolnego trzeba było przygotować umowy- kontrakty dla nauczycieli niewykwalifikowanych, a tych było w terenie kilkudziesięciu. Umowy były długie, dwustronicowe i pisałam je na cienkim brązowym papierze pakowym. Wszyscy byli dla mnie bardzo uprzejmi, ale jak ja się czułam po wielu godzinach siedzenia przy maszynie lepiej nie wspominać. Kiedyś włożyłam odruchowo do ust obolały od uderzania w zepsute klawisze palec, a p. Dębowski wykrzyknął – a nie mówiłem, że to jeszcze dziecko, palec trzyma w buzi. Wszyscy się roześmieli a ja się strasznie zawstydziłam. i tak moje przekonanie, że jestem dorosła okazało się iluzją.

Po pracy chodziłam oglądać miasto. Część  miasta pozostawioną dla polskich mieszkańców oddzielał płot wzdłuż ulicy Komuny Paryskiej  i na zapleczu ul Kubika. Całe to smutne, okaleczone miasto to była część od połowy ulicy Komuny Paryskiej do Jeleniogórskiej i w stronę rzeki do Bobru. Okolice dworca, ulica B. Chrobrego, Asnyka i dzielnica starych domków na Staszica. Nie spalona była ul Gdańska i Prusa. Tu było kilka sklepików z niewielką ilością towarów i to przeważnie z paczek UNRA. Ludności było niewiele, a tam, gdzie mieszkali Polacy były w oknach chorągiewki biało-czerwone. Dużo mieszkań stało pustych. Podwórka były zabudowane jakimiś komórkami, szopami i przybudówkami. Było strasznie brudno i wszędzie pełno szczurów. Ja sobie myślałam, że z trudem wytrzymam tu rok. Ale co mają zrobić ludzie, którzy nie mają już gdzie stąd wyjechać. Czy to już zostanie tak na zawsze. Podobały mi się tylko mury obronne i otaczające je parki. Zieleni było dużo, ale między drzewami wszędzie wykopane były schrony.

Dostałam list z Siedlec. Nawet nie napisałam do nich jak tu wszystko wygląda. Lepiej aby nie wiedzieli. Pisał mi brat, że pracuje w rolniczej spółdzielni jako robotnik. Pytał na co na ziemiach odzyskanych potrzebne są koty, na mięso czy na futra. Z Polski centralnej wysyłano na zachód całe wagony kotów. Wtedy dopiero zwróciłam uwagę, że w mieście nie widziałam ani jednego psa czy kota. Na polach była straszna plaga myszy.

W biurze zrobiono mi miłą niespodziankę. P. Dębowski znalazł gdzieś ręczny powielacz, a p. Bielawski zdobył biały papier i matryce. Miałam już dużo mniej pisania. O 15.00 wszyscy wychodzili na obiad i wracali potem do pracy na dwie lub trzy godziny. Ja wolałam pozostawać dłużej aby nie przychodzić po raz drugi. Towarzystwa dotrzymywał mi p. Dębowski. Inspektorat zajmował trzy pokoje, a p. Dębowski mieszkał w kuchni. Swoim wyglądem i humorem przypominał mi polskiego aktora komediowego – Sielańskiego. Mnie interesowało wszystko, a on z humorem opowiadał. Inspektor mieszkał na piętrze z żoną. Podinspektor na Komuny Paryskiej z żoną i dziećmi. Panna Janka dwudziestoparoletnia ma narzeczonego i chciałaby jak najprędzej stąd wyjechać. Pan Bielawski , bardzo przystojny, wysoki, szczupły, bardzo inteligentny i uprzejmy jest kawalerem, nie ma narzeczonej, unika towarzystwa kobiet, jest uosobieniem dobroci i na pewno pójdzie do klasztoru.

Z podległego terenu przyjeżdżało wielu młodych nauczycieli. Często przywozili i dawali mi kwiaty, zapraszali na lody i spacer. Na zaproszenia odmawiałam, a kwiatów nie brałam do domu. P. Dębowski mówił -Dziewczyno, po coś ty tutaj przyjechała? Mieszkania nie szukasz, willi nie potrzebujesz, niczego nie chcesz, to wybierz sobie przynajmniej chłopaka. A ja myślałam tylko o tym, aby jakoś wytrzymać ten rok.

Dni jakoś mijały. Gorsze były noce. Tadeusz zajął to mieszkanie na Cmentarnej, bo na dole był zakład krawiecki, a on był krawcem. Ja spałam na leżance przy oknie. Nie było zasłon. W nocy na twarz świecił mi księżyc. Budziłam się i patrzyłam w okno. Uliczka była wąska, a ja miałam niesamowite wrażenie, że jestem zawieszona nad cmentarzem, a w dole między grobami poruszają się jakieś postacie i świecą światełka. Nakrywałam się kocem na głowę i już nie mogłam zasnąć. W dzień chodziliśmy po tym cmentarzu. Był duży, otoczony wysokim murem i bardzo stary. W lewym rogu przy ulicy stała duża kaplica cmentarna,  ze szczątkami ławek i odkrytym wejściem do podziemia. Wiele grobowców było otwartych, trumny porozbijane. Podobno złodzieje szukali złotych zębów. Na wewnętrznej ścianie murów były tablice ze starych grobowców z XVI – XIX wieku, piękne, z ciekawymi rzeźbami.   Później okno zasłoniłam papierem.

Tak minął mi lipiec. W sierpniu zorganizowano kurs repolonizacyjny. W mieście mieszkało sporo rodzin górniczych, repatriantów z Niemiec i Francji. Górnicy rozpoczęli odwadnianie i uruchamianie „Konrada”. Dano mi ten kurs. Wychodziłam z biura o 14.00. Zajęcia na kursie od 16.00 do 19.00. Przyszło kilkanaścioro dzieci w wieku 8 – 13 lat. Niektóre trochę mówiły po polsku. Wszystkie umiały już pisać i czytać po niemiecku i francusku. Ja trochę znałam tylko niemiecki. Nikt mi nie powiedział, jak ja mam te dzieci uczyć, a przychodziło ich coraz więcej. Dano mi salę w budynku na Ogrodowej, chyba po jakiejś szkole, bo była tam tablica, a w ogrodzie ławki i huśtawki. Dzieci dostawały podwieczorek, mleko z puszek i chleb. Nie wiedziałam, jak do nich mówić, nie rozumiały mnie. Wtedy wpadłam na pomysł aby uczyć ich wizualnie. Umiałam dobrze rysować.

W czasie okupacji mieszkał w Siedlcach profesor z Warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych. Zebrał grupę dzieci zdolnych do rysunków i założył taką szkółkę. Uczył nas rysunku, malowania, liternictwa, łączenia farb, znaczenia światła i perspektywy w malarstwie. W czasie okupacji mama miała sklep papierniczy. Ja malowałam kartki imieninowe i świąteczne, laurki, główki aniołków na choinkę. To się dobrze sprzedawało. I teraz zaczęłam rysować na tablicy obrazki strzałkami wskazując polskie nazwy przedmiotów. Dzieci pisały nazwy po polsku i w znanym sobie języku. Jedne pomagały drugim. Uczyły się szybko. Bawiły się w ogrodzie i było nam całkiem dobrze. Inspektorowi podobała się ta metoda i powiedział, że mam zdolności pedagogiczne. P. Dębowski określił to inaczej – że dzieci potrafią bawić się ze sobą.

Codziennie o 19.00 przychodził po mnie p. Bielawski i odprowadzał mnie do domu. Z początku irytowała mnie ta eskorta, chyba z polecenia inspektora i jego żony. Zawsze mnie ostrzegali, abym nie chodziła wieczorami, bo było niebezpiecznie. Na ulicach ludzi było mało, a włóczyli się Rosjanie i różne ciemne typy. Często zdarzały się gwałty i morderstwa. Nikt nie szukał zabójców ani nie sprawdzał tożsamości ofiar. Przyzwyczaiłam się do tych spacerów.

Pan Bielawski mieszkał w Bolesławcu ponad rok. Opowiadał mi o wysiedlaniu Niemców i transportach repatriantów, a mnie to wszystko ciekawiło. Opowieści o miastach śląskich, budownictwie średniowiecznym, zamkach i pałacach i związanych z nimi legendach. On maturę zdał przed wojną, a w czasie okupacji studiował historię na tajnym uniwersytecie. Po wojnie nie dostał się na studia. Jego rodzinie zabrano majątek w Jaśle. Matka z bratem jego i siostrą zamieszkała w Kamiennej Górze a druga siostra z mężem w Wałbrzychu, a On przyjechał do Bolesławca.

Wysiedlano Niemców i przyjeżdżały transporty zza Buga i z Jugosławii, z okolic Banja-Luki i Prnjawora. W Bolesławcu działał PUR (Państw. Urząd Repatr.). Polaków z Jugosławii chciano rozproszyć po wsiach kilku powiatów. Nie dali się i osiedlili zwartą grupą w powiecie bolesławieckim. Przyjechał z nimi p. Jan Kumosz z żoną i siostry zakonne. Pan Kumosz był nauczycielem i przyjacielem marszałka Tito ze wspólnych walk partyzanckich. Niemcy, których wysiedlanie trwało długo, całą swą niechęć i nienawiść kierowali do Polaków. Rosjan bali się, chociaż to oni zabierali im wszystko, zaczynając od zegarków, aparatów radiowych i wszystkich wartościowych rzeczy. Polacy, którzy sami przeszli wysiedlanie, okupację niemiecką i rosyjską, współczuli im. Zaopatrywali ich w żywność i często płacili za pozostawione rzeczy.

Niemcy dobrze wspominali czasy hitlerowskie. Wojny nie odczuwali. Tu nie było bombardowań. Przed wyjazdem zakopywali skrzynie ze swoim dobytkiem, często wkładając zatrutą żywność i wino. Było potem wiele wypadków śmierci. To, że w Bolesławcu pracowali jeńcy, więźniowie i robotnicy przymusowi uważali za zgodne z prawem.  W Bolesławcu była filia obozu w Gross Rosen. Nikt się potem nie dowiedział co się stało z więźniami . Prawdopodobnie zostali zamordowani.

Polskie władze pozostawiły w mieście zakon żeński do opieki nad polskimi sierotami, księdza Sauera i inżyniera Kühne z grupą Niemców do naprawy wodociągów. (1) Jak się później okazało, ponoć inżynier, który mieszkał u księdza był szefem niemieckiej organizacji (Wehrwolf) faszystowskiej. W dzień naprawiali sieć wodociągową (której dokumentację zniszczył) a nocami palili i wysadzali w powietrze obiekty przemysłowe i domy w terenie. Ksiądz zmarł w Bolesławcu, siostry zakonne wyjechały, a Niemców długo jeszcze wyłapywano. Był jakiś proces we Wrocławiu i inżynier dostał karę śmierci (oraz wielu jego towarzyszy). Teraz Niemców pozostało w Bolesławcu niewielu. Za to podobno pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców rosyjskich. W Bolesławicach zbudowali ogromny cmentarz. Z monumentalną bramą i ogromnymi postaciami bohaterów. Był tu już na ul. Garncarskiej cmentarz żołnierzy rosyjskich z okresu frontu. A teraz oni mają chyba zamiar zostać tu na sto lat. Czarno malowała się przyszłość polskich obywateli Bolesławca.

Było mi ciężko i źle. Koleżanki nie widziałam od dawna, od naszego rozstania. Przyjeżdżał z Nowogrodźca kierownik. Przedwojenny nauczyciel. Sympatyczny, kulturalny. Nowogrodziec był blisko Parzyc. Chciałam się przenieść do pracy w Nowogrodźcu. Kierownik chętnie się zgodził. Męczyłam inspektora no i w końcu wyraził zgodę. Zbliżał się wrzesień, początek roku szkolnego. Cieszyłam się na tę zmianę. Na dzień przed 1 września kierownik szkoły z Nowogrodźca został zamordowany. Wiózł rowerem pieniądze na wypłaty dla swoich nauczycieli. Zostałam w inspektoracie. Inspektor zapytał mnie czy to prawda, że Roman Dmowski był krewnym. Po tak sformułowanym pytaniu zorientowałam się, że informacje o mojej rodzinie dotarły już do Bolesławca. Powiedział mi również, że muszę udokumentować, że posiadam obywatelstwo polskie. To zaczęła interesować się mną władza. Zakładałam teczki personalne nauczycieli i nigdzie nie spotkałam informacji o obywatelstwie. Repatrianci zza Buga, Jugosławii i zachodu obywatelstwo polskie dostawali automatycznie po przekroczeniu polskiej granicy. Napisałam do Starostwa w Siedlcach i we wrześniu otrzymałam pismo, że obywatelstwo polskie posiadam.

Inspektor był dla mnie jeszcze bardziej serdeczny i opiekuńczy. W międzyczasie dostał polecenie aby otworzyć przedszkole. Nie było przedszkolanki ani odpowiedniego lokalu. Zwrócił się do zakonnic z Jugosławii. To były Polki. W Jugosławii prowadziły szkołę podstawową, przedszkole i gimnazjum. Odmówiły.  Nie miały warunków. Budynki klasztorne nad Bobrem były w większości spalone. Sytuacja była przymusowa. Poszłam prowadzić przedszkole. Dano mi w szkole na parterze klasę, pustą, kilka stołków i stolików z przyciętymi nogami. W szkole gwar, hałas. Podłoga wysmarowana śmierdzącym terem. Grupa dzieci w wieku 3 – 7 lat. Żadnych zabawek, tylko miska z wodą i wiadro. Dzieci się przewracały, siadały na brudnej podłodze. Co ja miałam z nimi robić? Nigdy nie miałam do czynienia z małymi dziećmi. W rodzinie nie było. Poukładałam na podłodze papiery. Byłam z nimi sama. Ubikacje były na dziedzińcu. Nie przystosowane dla małych dzieci. Opowiadałam im bajki i śpiewałam piosenki. Młodsze zasmarkane i zasiusiane płakały i pchały mi się na ręce. Starsze skakały po stołkach i bałam się, że sobie coś zrobią. Ileż godzin dziennie można się bawić w kółko graniaste. Trudno wypowiedzieć ile kłopotu było ze śniadaniem dla nich. Myślałam, że nic mi już nie pozostaje tylko się utopić. Poszłam do inspektora. Bardzo się zmartwił. Myślał, że dam sobie radę do czasu, aż się ktoś znajdzie i mnie zastąpi.

Zdesperowana poszłam do zakonnic. Nie pamiętam, co mówiłam. Skończyło się na tym, że siostra przełożona , stara już kobieta, położyła mi rękę na ramieniu i powiedziała – Dobre dziecko, weźmiemy to przedszkole. (I prowadziły je przez długie lata).

Wróciłam do pracy w biurze. Bałam się, że p. Dębowski powie mi, że jestem rozkapryszoną idiotką. Przeciwnie, bardzo mi współczuł. Po południu wstąpiłam do biura i usłyszałam śliczni śpiewaną piosenkę „Gdybym miał gitarę to zagrałbym wam o miłości mojej…” To śpiewał p. Bolek. Wzruszyłam się i przypomniały mi się Siedlce, kolega mojego brata, który ładnie śpiewał i lubiłam go słuchać.

Po śmierci mojego ojca wychowywał i rozpieszczał mnie mój starszy brat. Uczył mnie po swojemu. Że człowiek powinien być opanowany jak Anglik, uprzejmy jak Chińczyk, nie okazywać swoich uczuć i nigdy nie płakać, bo łzy są oznaką słabości. A ja nie widziałam brata już trzy lata i strasznie chciało mi się płakać. Od dwóch miesięcy nic nie czytałam. książek nie było.

Dowiedziałam się, że w ratuszu jakaś pani wypożycza książki. Poszłam tam. I rzeczywiście, w małym pokoiku na poddaszu pani Waszak, starsza już osoba pozbierała od różnych ludzi książki, które ze sobą przywieźli, miała ich prawie sto. Były tak zniszczone, zaczytane i posklejane, że wyglądały wprost żałośnie. W dodatku wszystkie je już czytałam. Za to podobało mi się wnętrze ratusza. Było piękne. Wchodziło się do holu wysokiego aż do dachu. Nad wejściem znajdowała się sala konferencyjna wyłożona boazerią, z pięknym kasetonowym sufitem. Na wysokości pierwszej i drugiej kondygnacji były balkony otoczone rzeźbioną balustradą. Z balkonów prowadziły drzwi do pokoi biurowych. Na lewo od wejścia była duża sala z łukowym ozdobnym sufitem podpartym kolumnami. Na górę prowadziły szerokie schody z rzeźbionymi poręczami. Wszystko z ciemnego drewna, ale wypolerowanego do połysku. W wieży była studnia zarzucona rupieciami i papierami. Na szczycie wieży był orzeł, taki jakiś dziwny, ze złożonym jednym skrzydłem. W niedługim czasie strącono go. Znalazł się jakiś śmiałek, który wspiął się na wieżę i odpiłowywał go po kawałku.

Przyszedł do biura kierownik bolesławieckiej szkoły pan Kułaczkowski. Mówił, że dzieci jest coraz więcej i ma za mało nauczycieli. Mnie już znał i chciał bardzo, abym poszła do pracy u niego. Nigdy nie myślałam o pracy w zawodzie nauczycielskim. Ale kontrakt miałam na szkołę w Tylinowie, chciałam iść do Nowogrodźca, więc za zgodą inspektora poszłam do szkoły bolesławieckiej. Zgodnie z umową obowiązywało 30 godzin zasadniczych tygodniowo, nieokreślona ilość nadliczbowych (przeważnie dwanaście) i prace pozalekcyjne, a te były nienormowane i bezpłatne. W szkole byli zatrudnieni:

Mama i grono pedagogiczne na schodach do wieży głodowej na podwórku szkoły podstawowej nr1

  1. p. Kułaczkowska Helena (Janina)
  2. p. Gałkiewiczowa Wiktoria
  3. p. Zyzoniowa Olga
  4. p. Zamorska Julia
  5. p. Tatarczanowa Halina
  6. p. Zawirska-Rożenko Maria
  7. p. Tajcherówna Stefania
  8. p. Mazurowa-Trzaskowska Helena (Eugenia)
  9. p. Mazur Bronisław
  10. ksiądz Lewalski Cyryl
  11. katechetka po obozie koncentracyjnym (młoda dziewczyna- „królik doświadczalny”) Makowska Maria

… umowa o pracę… na papierze pakowym

To byli nauczyciele dyplomowani w średnim wieku. Między mną i najmłodszą z pań było 12 lat różnicy. Przyjęli mnie przyjaźnie i serdecznie. Kierownik czterdziestoparoletni po obozie koncentracyjnym wyglądał na starego człowieka. Bardzo łagodny i dobry. Przydzielono mi klasę pierwszą, bardzo liczną (36 dzieci), to było za dużo na jedną, a za mało na dwie klasy, biologię w klasach 5, 6, 7, 8, geografię w 5, 6 i 7 , wychowanie fizyczne w 5, 6, 7, opiekę nad drużyną harcerską, kołem PCK, urządzanie przedstawień i występów na święta narodowe oraz pisanie na maszynie i prace kancelaryjne. Klasa pierwsza wbrew pozorom była najtrudniejsza. Dzieci małe, nieśmiałe, nic jeszcze nie umiały, nie potrafiły siedzieć spokojnie. I właśnie w pierwszej klasie widać było najlepiej wyniki nauczania.

Dzieci było w szkole ponad 260 – i podzielono je teoretycznie na dwie szkoły: Nr. 1 i Nr. 2. W klasach były dzieci w różnym wieku, w zależności od tego co umiały. Obowiązek szkolny obejmował dzieci do 14 roku  życia. Była jednak i klasa 8 (nie było jeszcze gimnazjum). Powstała również klasa tak zwanych roczników przerośniętych w wieku 9 – 13 lat. Te dzieci nie umiały czytać ani pisać. To były, jak mówiono,  dzieci stracone.

Ale i moja cała wiedza pedagogiczna opierała się na tym, że sama niedawno byłam uczennicą i uczyli mnie różni nauczyciele, lepsi i gorsi. Trzeba było zabrać się do pracy mierząc siły na zamiary.

… ze swoimi uczniami

Pierwsza klasa nie sprawiała mi trudności. Umiałam dużo piosenek zuchowych, a zgodnie z programem co dziesięć minut dzieci powinny pośpiewać i trochę pogimnastykować się. Z biologią też nie miałam kłopotów. Najwięcej obaw miałam idąc na pierwszą lekcję do ósmej klasy. Na żaden autorytet nie mogłam liczyć. Oni byli niewiele młodsi  ode mnie. Na wstępie powiedziałam jak się nazywam, skąd przyjechałam i że niedawno sama byłam uczennicą. A że umiem trochę więcej niż oni, to będę się starała aby nauczyli się jak najwięcej i mogą mnie o wszystko pytać. Bardzo im się to podobało i nie miałam z tą klasą żadnych kłopotów. Problemem okazała się geografia. Miałam tylko program ramowy i ani jednego podręcznika, ani polskiej mapy. Na świecie wszystko się zmieniało, granice państw, stosunki społeczne, polityczne i gospodarcze. Kończył się kolonializm. Na szczęście na miejscu i bez zmian pozostały góry, rzeki i  miasta. Brat przysłał mi kilka podręczników przedwojennych. Z nich brałam podstawowe dane fizyczne, a reszta to były informacje z artykułów prasowych. Codziennie przychodziliśmy do pracy o 7.00 i ta pierwsza godzina to była tzw. prasówka, to jest omówienie dokładne prasy z dnia poprzedniego. Pisałam w domu streszczenie i dzieci przepisywały je z tablicy. W szkole zajęcia zajmowały mi czas przeważnie do 16.00.

Często przychodził pan Bolek, zaczął mi pomagać w moich kłopotach. Razem wytyczaliśmy granice Polski i wpisywaliśmy polskie nazwy miast na niemieckiej mapie ściennej. On na wszystko umiał znaleźć radę. Ja go już znałam i bardzo lubiłam. Wszystko umiał i wszystko wiedział. Dobrze mi z nim było, jak z bratem. Wszystkie nauczycielki miały rodziny a ja byłam sama. W mojej psychice nastąpiło jakieś rozdwojenie jaźni. Dla dzieci byłam nauczycielką, a w pokoju nauczycielskim czułam się jak uczennica. Może i mój wygląd usposabiał do tego. Chodziłam w fartuchu z białym kołnierzykiem, w granatowych skarpetkach i białych tenisówkach (które wieczorem malowałam pastą do zębów). Nie miałam piętrowych loków na głowie (które były modne) i nie malowałam się. Taki strój nosiłam z konieczności. Fartuch zakrywał niezbyt elegancką sukienkę. A bieganie po schodach w drewniakach było bardzo niewygodne.

Potrzebne mi było zdjęcie do legitymacji. W rynku był zakład fotograficzny. Prowadził go pan Alojzy Skorupa z bratem. W kamieniczce wewnętrzna klatka schodowa, ciemne kręcone schody i na dachu brudny świetlik. Tak były zbudowane wszystkie stare kamieniczki. Poszłam po zdjęcia i powiedziano mi, że muszę poczekać jeszcze dwa dni bo zdjęcia mają jakieś plamki  i trzeba je podretuszować. Mnie się spieszyło. Zobaczyłam na stole pędzelki i piórka i powiedziałam, że zrobię to sama za pięć minut. Zdziwieni pozwolili mi, ja umiałam malować. Zaproponowali mi pracę u siebie z wynagrodzeniem dużo wyższym niż miałam w szkole. Chętnie bym się zgodziła, ale musiałam odpracować rok zgodnie z umową. A poza tym co by powiedziała moja mama na moją pracę u dwóch młodych kawalerów. Pan Skorupa fotografował wszystko w mieście, na początku gruzy i wszystkie zakamarki, a potem odbudowę. Zdjęcia dużego formatu, ujęcia artystyczne. Przez lata zgromadził olbrzymie archiwum.

Józefa Matuszewska primo voto Dmowska z synem, małym Jurkiem

W październiku przybyła do szkoły nowa nauczycielka. Przyjechała z Łowicza, p. Józefa Matuszewska. Trzeba było zmienić grafik zajęć. Pani, która miała tę klasę, jak mówiła, przerośniętych łobuzów chciała się ich pozbyć. Była bardzo nerwowa i nie dawała sobie z nimi rady. Wtedy ja zaproponowałam co innego. Aby p. Matuszewska wzięła moją pierwszą, a ja wezmę te stracone dzieci, bo i moje kwalifikacje były mierne. Za to, aby wzięto ode mnie geografię, ale tego już nikt nie chciał. Pani Tajcherówna powiedziała, że dobrze, że ja nie boję się trudności, dla dzieci trzeba mieć serce… miałam dla niej wielki szacunek. To ona wracając z obozu zakładała w Bolesławcu pierwszą szkołę. Ja mając jeszcze w pamięci jak sama bałam się nauczycieli i dwój, zaczęłam stosować wcale niepedagogiczne metody nauczania. Zawsze zapowiadałam kiedy będzie klasówka, mówiłam, że mogą robić ściągawki, ale ja będę pilnowała aby ściągać nie mogli. Poza tym zawsze zapowiadałam, kogo będę pytała na następnej lekcji. Mówiłam, że aby nie musieli za dużo uczyć się w domu niech uważają na lekcji. Z własnego doświadczenia wiedziałam, że jak pisze się ściągawki,  to powtarza się cały materiał i o to mi chodziło. Czasem powiedziałam jakiś żart, nigdy nie podnosiłam głosu i nie wyrzucałam za drzwi. W klasach miałam spokój i dzieci wiedziały, że ja je lubię. Nie wiedziały tylko, dlaczego często na lekcje przychodził za mnie p. kierownik. Odpytywał ich z całego materiału i uczyły się dobrze (chyba trochę ze strachu). A było to tak. Ja pisałam konspekty na każdą lekcję (to był opisany temat i plan każdej lekcji). On brał ten zeszyt i szedł mnie zastąpić, a wtedy ja w jego kancelarii pisałam na maszynie. On miał dokładną kontrolę mojej pracy i pomoc w pracach kancelaryjnych. Korzyść była obopólna. Był ze mnie bardzo zadowolony.

Kiedyś w siódmej klasie uczeń, który miał być pytany nie przyszedł do szkoły. Na następnej lekcji zapytałam go czy się przestraszył. W klasie śmieszki i powiedzieli mi, że on był, ale siedział pod ławką. Chłopak był duży. Zamiast wezwać kierownika i go ukarać, roześmiałam się i powiedziałam, że za to że tak się męczył pod tą ławką, bez pytania go postawię mu trójkę. Ale o ile jest ambitny, to niech sam zgłosi się do odpowiedzi z całego materiału. Chłopiec był potem najlepszym uczniem. Jak pierwszy raz wchodziłam do klasy „tych łobuzów” zobaczyłam tylko w oknach gołe pięty. Wszyscy uciekli. W klasie zostały tylko trzy dziewczynki. Usiadłam i czekałam. Po chwili zaczęli wracać do klasy. powiedziałam im, że przykro mi, że tak mnie przywitali. Byli chyba zdziwieni, że ja na nich nie krzyczę. W klasie było dwudziestu paru chłopaków i trzy dziewczynki. To były bardzo biedne i nieszczęśliwe dzieci. Obdarci, brudni, bez butów. Do szkoły przychodzili, bo tu dostawali mleko i kawałek chleba. Jak ich było uczyć? oni mówili że nie muszą czytać ani pisać, bo to im nie jest potrzebne. Dobrze już znali życie i to z tej najgorszej strony. Zaczęłam pytać skąd przyjechali. Prawie wszyscy nie mieli ojców, a niektórzy i matek. Żyli w najgorszym środowisku i to chyba z tego co udało im się zakombinować (ukraść). Byli postrachem całej szkoły. Bili się między sobą i bili inne dzieci. Chyba podświadomie nienawidzili wszystkich za swoje nieszczęścia. Co ja miałam ich uczyć, z elementarza, że Ala ma Asa? Śmiali się z tego. Zaczęłam im opowiadać, jak powstało pismo i dlaczego jest ludziom potrzebne. Mówiłam, że jak nie będą umieli to wszyscy będą ich oszukiwać. Lubili słuchać i siedzieli cicho. opowiadałam im o wszystkim, ale im trzeba było dać ubranie i jakieś ludzkie warunki życia. A tego już im nie mogłam zrobić. P. Kierownik załatwił mi dla nich bezpłatne bloczki do fryzjera i do łaźni. Powoli zaczęliśmy przyzwyczajać się do siebie. Zaczęłam uczyć ich od pisania imion i nazwisk. Wymawiali głoski nazwiska i przepisywali do zeszytu. nauczyli się, a potem już szło lepiej ze wszystkimi literami alfabetu.

Pani Tajcherówna miała rację, dla dzieci trzeba mieć serce. Powiedziałam im aby zbierali dla mnie o ile gdzieś znajdą w rupieciach bolesławieckie pocztówki. byłam ciekawa jak wyglądało to miasto przed wojną. Oni buszowali po wszystkich zakamarkach, przedostawali się również do dzielnic rosyjskich. Naznosili mi tych pocztówek dość dużo. Już wiedziałam, jak wyglądały spalone kamieniczki w rynku i na ulicach. Ładna była zabudowa w dzielnicy rosyjskiej, ale nie wiedziałam czy to wszystko jeszcze stoi. Chodziłam z pnem Bolkiem po mieście i sprawdzaliśmy ślady dawnej zabudowy.

W Rynku założono księgarnię. Poszłam tam, oglądałam książki, ale na kupienie choć jednej nie miałam pieniędzy. Zaczął ze mną rozmawiać księgarz, starszy pan, powiedziałam mu, że zawsze dużo czytałam i teraz bardzo mi tego brak. Zaproponował mi, że mi książkę pożyczy. Książki były zszywane z arkuszy i trzeba było je przeciąć. Poprzecinał jedną i podał mi „Poemat pedagogiczny” Makarenki. Jakże ta książka pasowała do mojej klasy. Cieszyłam się, że będę miała zajęcie na niedzielę. W tygodniu byłam bardzo zajęta, ale niedziele były strasznie nudne. Bałam się sama chodzić zbyt daleko. Pana Bolka nie spotykałam, bo zawsze wyjeżdżał do rodziny. Zresztą, moje towarzystwo chyba nie było dla niego zbyt zabawne . Odprowadzał mnie, bo był bardzo dobry. Zachowywał się z rezerwą, nigdy nie mówił mi żadnych komplementów. Odprowadzał mnie do bramy domu kłaniał się i odchodził, a ja nie podawałam mu ręki, ani nigdy nie zapraszałam do mieszkania. Dance mówiłam o nim, ale go nie znała.

Bardzo chciałam zobaczyć szkołę w Tylinowie (Bolesławicach) w której miałam uczyć. Mieliśmy tam pójść w najbliższą niedzielę. Ale w niedzielę Danka powiedziała, że umówiłam się na randkę i chcę iść nie wiadomo gdzie. On jest dorosłym mężczyzną (był starszy ode mnie o osiem lat) a ja jestem jeszcze strasznie głupia i nie znam życia. Zastanawiałam się czy powinnam iść. Nigdy nie byłam na randce. No i nie poszłam, zresztą miałam co czytać. Danka z dzieckiem i mężem poszła na spacer. Zostałam sama. Ktoś zapukał. Otworzyłam. Przede mną stał pan Bolek. Blady i podenerwowany. Myślałam, że coś się stało. A jego na mój widok ogarnęła radość. Całował mnie po rękach. Byłam zaskoczona. Usłyszałam czułe, serdeczne wyznanie miłości (tak czule mówił do mnie ojciec w dzieciństwie),. Zrozumiałam, że i   moje uczucia dla niego wcale nie były braterskie. Ja też byłam w nim zakochana. Nie miał odwagi mnie objąć. To ja pierwsza objęłam go za szyję i pocałowałam. Powiedział, że kocha mnie bardzo, od pierwszego dnia, kiedy mnie zobaczył. Obawiał się, że ja go nie zechcę i czekał. Dopiero dzisiaj, gdy nie przyszłam ogarnęła go rozpacz, że mnie więcej nie zobaczy. kiedyś pytałam go jakie będą konsekwencje gdybym wyjechała nikogo nie uprzedzając. To była wielka, prawdziwa pierwsza miłość, moja i jego. Boże mój, jaka ja byłam szczęśliwa. Teraz już wiedziałam po co tu przyjechałam. Było mi przeznaczone, abym znalazła moją drugą połowę.

Postanowiliśmy nikomu nic nie mówić. Wiedziała tylko Danka i Tadeusz. W szkole zauważyli zmianę mego usposobienia. Miałam więcej pewności siebie i dobry humor.

Poświadczenie zatrudnienie wystawione na odwrocie bunzlauerskiego druku bankowego

W niedzielę pojechaliśmy do rodziny Bolka. Strasznie się bałam. Ale oni już wiedzieli o mnie. Mama, starsza pani, prawdziwa dama, brat Mietek, trzydziestopięcioletni kawaler, inżynier chemik. Pracował w zakładach włókienniczych. Siostra Wanda, wdowa z trojgiem małych dzieci była polonistką w gimnazjum. Jej męża w ostatnim dniu wojny zastrzelili Rosjanie. Nie chciał im oddać koni ze stadniny w swoim majątku. Brat Staszek, inżynier rolnik mieszkał w Poznaniu. A druga siostra z mężem mieszkała w Wałbrzychu. Przyjęli mnie bardzo serdecznie. Będąc w łazience usłyszałam rozmowę Bolka z bratem. Pytał go jak mu się podobam. A ten powiedział, że gdyby on mnie spotkał to też by się ożenił. A mama i siostra? Też im się podobałam, ale powiedziały, że jestem jeszcze bardzo dziecinna. A Bolek był szczęśliwy. Chcieliśmy jak najprędzej wziąć ślub. Kamienna Góra nie była zniszczona. Nie widziało się Rosjan. Życie w mieście było dobrze zorganizowane. Chyba władze były sprawniejsze niż w Bolesławcu. 

Zbliżała się rocznica rewolucji październikowej. Musiałam przygotować akademię. Dostałam klucze od teatru i zaczęły się próby. Młodsze dzieci nauczyłam krakowiaka. Starsze dziewczynki tańczyły jakiś taniec jugosłowiański ze śpiewem. Na harmonii grał chłopiec. Jakieś deklamacje i pieśni. Bolek mi pomagał. Akademia wypadła dobrze. Wtedy były dobre stosunki państwowe z Jugosławią. W 1948 roku marszałek Żymirski dekorował jugosłowiańskich partyzantów na bolesławieckim rynku. W niedługim czasie prawie wszyscy poszli do więzienia. Nastąpiło zerwanie przyjaźni Polski z Jugosławią.

Jeździliśmy do Kamiennej Góry. Ustaliliśmy, że ślub weźmiemy na boże Narodzenie w Wałbrzychu. Siostra Bolka miała duże mieszkanie. Mąż jej był burmistrzem i dostał mieszkanie po burmistrzu niemieckim. W Bolesławcu na taką imprezę nie było warunków, Siedlce w ogóle nie wchodziły w rachubę. Napisałam do mojej mamy, że wychodzę za mąż. Przyjechała natychmiast. Bez entuzjazmu przyjęła zięcia i powiedziała mu na wstępie, że byłam za bardzo rozpieszczana przez ojca i brata, że jestem uparta i nie słuchałam matki. A on odpowiedział, że też będzie mnie rozpieszczał. Mama postanowiła zostać do naszego ślubu. U Danki nie było miejsca. Bolek miał dwupokojowe mieszkanie na Gdańskiej. Przeniosłyśmy się do tego mieszkania, a on poszedł do żonatego kolegi w Bolesławicach. Mijał listopad i żal mi było biedaka, że codziennie późnym wieczorem musiał chodzić tak daleko. W końcu mama się zlitowała i powiedziała, że przecież są dwa pokoje i on może tu mieszkać. A na tym piętrze było jeszcze jedno wolne mieszkanie.

Trzeba było załatwić w Kościele formalności ze ślubem. Pisałam do Siedlec po metrykę chrztu. Nie przychodziła. W szkole uczył religii staruszek ksiądz Lewalski. Powiedziałam mu o moim kłopocie. Powiedział mi – Dobrze dziecko, coś zaradzimy. Poszliśmy z Bolkiem do kościoła, do proboszcza, księdza Gromadzkiego. Już był zorientowany, ale powiedział, że z taką sytuacją nigdy nie miał do czynienia. Brak metryki,  zapowiedzi i wszystkie formalności w miejscu zamieszkania w jego kościele, a ślub w Wałbrzychu (w delegacji).

Najpierw składałam w kościele przysięgę. Wieczór, ciemny kościół, w zakrystii dwóch księży, ja i Bolek. Zapalone dwie świece i składałam przysięgę na ewangelie, że jestem wyznania rzymsko-katolickiego i byłam ochrzczona. To tak jakby powtórzenie chrztu. Księża się pomodlili razem z nami, pokropili nas i jedną sprawę miałam z głowy. Przez grudzień miały być głoszone zapowiedzi. Mama mi powiedziała, że Martek ujawnił się. W 1947 były wybory do Sejmu i ogłoszono amnestię dla przestępców kryminalnych i akowców „wrogów Polski Ludowej”. Wrócił do swego nazwiska, ale z Poznania, gdzie mieszkał wyjeżdżać nie może. Bardzo się ucieszyłam, nie widziałam go ponad trzy lata. Otrzymałam od niego list. Napisał mi – Zawsze byłaś dzieckiem, teraz wychodzisz za mąż, to kiedy ty byłaś panną? No właśnie kiedy?

Na Mikołaja przy moim łóżku znalazłam paczkę słodyczy z jakąś zabawką. Poszłam do pracy, przy moim krześle stało duże pudło. Otworzyłam, w środku cukierki, a na wierzchu święty obrazek. Ksiądz podszedł do mnie pogłaskał mnie po głowie i powiedział – Święty Mikołaj kocha dzieci. Wszyscy zaczęli się śmiać, a mnie zrobiło się głupio. Gdyby oni wiedzieli. Ksiądz nikomu nie powiedział, że ja niedługo będę poważną mężatką. Moje łobuziaki miały prawdziwe święto. Cukierków od księdza starczyło dla wszystkich.

W domu było gorzej. Mamie nie podobał się Bolesławiec. No bo co tu właściwie mogło się podobać. Władza z awansu społecznego, nieudolna. Zaopatrzenie prawie żadne. Na kartki nie zawsze można było coś dostać. Sklepów tylko kilka. Jeden piekarz, p. Brzozowski. Dwóch rzeźników, p. Czepkiewicz i p. Komosiński. W sklepach bardzo drogie towary z paczek UNRA. Na placu Zamkowym było targowisko i tam można było kupić nabiał i warzywa ale też nie zawsze. Szkoła dostawała żywność na dożywienie dzieci. Pan Kułaczkowski wmuszał mi nieraz mleko w puszkach, gulasz z koniny i okropną pastę rybną. Dostawaliśmy co miesiąc talon na 17,5 kg mąki żytniej razowej. Szło się z tym talonem do piekarza i potem otrzymywało się codziennie 1/2 kg chleba razowego. Jak ktoś chciał chleba białego to musiał oddać dwie dzienne porcje. Nie każdy mógł sobie na to pozwolić. Właściwie wszyscy mieli biedę.

Ale mnie było bardzo dobrze. Jedzenie nie było ważne. Bolek pisał mi streszczenia z geografii, sprawdzał zeszyty i klasówki często pisał za mnie konspekty. A mama była oburzona. Jak słuchała, że ja jestem dla niego skarbem, szczęściem, marzeniem i wszystkim innym, jak rozbawiony śpiewał mi ślicznie arie operowe i czułe piosenki to mówiła, że małżeństwo to nie zabawa, a on się śmiał, że u nas tak będzie zawsze.

Bolek zawiózł do Wałbrzycha dokumenty. Ślub ma się odbyć w pierwszy dzień świąt. Przyjechał z Siedlec Stefan. Zwolniono go z pracy. Zdecydował się zostać w Bolesławcu. Przed świętami zaziębiłam się. (…) Uparłam się, że nic mi nie będzie i nie ma sensu odkładać. Pojechaliśmy. Wigilia przeszła w miłej atmosferze, a ja nie przyznawałam się, że czuję się niezbyt dobrze. Na drugi dzień ślub.

Państwo Bielawscy

Kościół pełen ludzi, kolędy, a ze mną było coraz gorzej. Wróciliśmy do domu i miałam już wysoką gorączkę. Musiałam się położyć. Przyjęcie weselne odbyło się beze mnie. Bolek siedział przy mnie i  śpiewał mi kołysanki, właściwie nic więcej nie pamiętam. Ale ślub się odbył. Przesunąć trzeba było tylko noc poślubną. Mama Bolka robiła mi okłady i piłam jakieś paskudne zioła, (…) Wróciliśmy do Bolesławca. Moja mama musiała wracać do Siedlec. Pokazaliśmy akt ślubu. W naszym środowisku nauczycielskim ogromne zaskoczenie. Były jakieś ciastka i wino, no i zaśpiewano nam Sto lat. Pan Dębowski skomentował to po swojemu – Mówiłem aby wybrała sobie chłopaka i wzięła najlepszego. Po tygodniu pojechaliśmy do Wałbrzycha aby przywieźć nasze ślubne prezenty. Dostaliśmy duże siedmiolampowe prawie nowe radio „Telefunken”, ładny biurkowy zegar, który co godzinę wygrywał na cymbałkach melodię, aparat fotograficzny i wiele bardzo praktycznych prezentów.

Wałbrzych był miastem już zaludnionym. Nie było widać zniszczeń ani Rosjan. Żydzi z talentem rozwinęli sieć handlową. Można było wszystko kupić. W Dzierżoniowie powstał ośrodek żydowski. Takie państwo w państwie. Patronował im minister ziem odzyskanych W. Gomułka. Ale to się niedługo rozpadło, bo w Palestynie powstało państwo Izrael i Żydzi zaczęli tam wyjeżdżać. A Żydów w Polsce było dużo. W rządzie ministrowie Minc, Berman i inni. Szefowie Urzędu Bezpieczeństwa Różański, Romkowski, Światło, Fejgin. W większości przejęli wszędzie handel. Mieli pieniądze i poparcie rządu. Masowo zmieniali sobie nazwiska. (…) Żydzi niezbyt chlubnie zapisali się w pamięci Polaków. UB było równie groźne jak gestapo. Cała radość z odzyskania wolności okazała się przedwczesna. Ciągłe aresztowania. Plakaty na murach „Wróg czuwa”, „Wróg nie śpi” Każdy Polak był dla władz wrogim, oczywiście oprócz tych, którzy z awansu społecznego obejmowali wszelkie stanowiska.

W Bolesławcu jedyną grupą przedwojennej inteligencji byli nauczyciele, aptekarz, naczelnik poczty i lekarz. Zaprzyjaźniłam się z księgarzem. Pożyczał mi książki. Ale Bolek powiedział, że nadużywam jego uprzejmości, a to nie wypada. No i Bolek zaczął starania o założenie biblioteki miejskiej.

Miejscowe władze nie przejawiały żadnego zainteresowania tą sprawą. Przychylny tej inicjatywie był tylko p. Tatarczan. Bolek jeździł do Wrocławia do Woj. Rady Narod. i Kuratorium. Pozwolenie na założenie biblioteki uzyskał, a nawet miała być utrzymywana z funduszy wojewódzkich. Został kierownikiem jednej z pierwszych bibliotek na Dolnym Śląsku, a pani Joanna Waszak bibliotekarką (ta pani, która pierwsza w Bolesławcu zbierała i wypożyczała książki).

Władze miejskie przydzieliły lokal na parterze w Ratuszu (obecna restauracja) oraz kilka pięknych szaf ratuszowych. Były wysokie, czarne, rzeźbione, góra oszklona, a na dolnych drzwiach czerwone herby Bolesławca. Zabraliśmy się do wymiatania śmieci, szorowania podłóg i mycia szyb. Urządziliśmy pochód młodzieży szkolnej. Zrobiłam wielką księgę z jakiegoś pudła, wymalowałam transparenty. W sali kolumnowej Ratusza zrobiliśmy wystawę książki – bez książek. Pan z księgarni wypożyczył nam obwoluty książek. Wkładaliśmy do środka zmięte papiery i tekturki, tak, że sprawiały wrażenie książek. Wypisałam plansze. Nazwisko pisarza i tytuły książek. Wszystko to wyglądało całkiem dobrze. Za pierwsze otrzymane pieniądze księgarz sprowadził ponad sto książek. Przyjechał ktoś z WRN. Powiedział, że nie spodziewał się, że coś takiego zobaczy. Obejrzał zdjęcia z pochodu i wystawy. On był przekonany, że pierwsze pieniądze wydamy na porządki. Zaczęli przychodzić ludzie, a szczególnie dzieci. Bolek czytał im książki , uczył piosenek i opowiadał bajki. Wszyscy go lubili. On miał wrodzoną łatwość nawiązywania kontaktów z ludźmi. Był pełen miłości i dobroci dla wszystkich.

W domu było wszystko dobrze, a złe było tylko to, że mieliśmy za mało czasu dla siebie. Stefan zamieszkał w pokoju na tej samej klatce schodowej. Znalazł pracę jako instruktor w młodzieżowej organizacji dla starszych chłopców „Służba Polsce”. Była tam stołówka, tak, że było mu znośnie. Mnie Bolek odprowadzał rano do pracy, przychodził po mnie o 15.00 i szliśmy na obiad też do jakiejś stołówki. Potem ja wracałam do szkoły, a on szedł do biblioteki, później do domu wracaliśmy razem. On przygotowywał kolację, a ja siedziałam nad przygotowaniami do lekcji na następny dzień, w czym mi pomagał.

Zbliżała się wiosna. Zaczęli wyjeżdżać Rosjanie. Pobudowali sobie bloki mieszkalne w Trzebieniu i kwatery dla żołnierzy w puszczy bolesławieckiej. Przystąpiono do odgruzowania Rynku. W pierwszej kolejności rozebrano budynek obok dworca kolejowego. To była niemiecka poczta, nie był bardzo uszkodzony, cegły wywieziono. W rynku do ściągania spalonych murów nie było nawet traktora. Mężczyźni zarzucali linę i przyczepiało się do niej tyle ludzi ile się zmieściło. Do odgruzowania zatrudniono wszystkich ludzi i starszą młodzież szkolną. Wszystkich bez względu na to czy chcieli czy nie. To były prace społeczne. Trzeba było czyścić cegły, wywoziły je chłopskie furmanki na dworzec kolejowy.

Bolek denerwował się, że ja mam coraz więcej pracy w szkole i to bezpłatnej. Ale ja to wolałam niż czyszczenie cegieł. Doszło mi pisanie protokołów z zebrań związku nauczycielskiego. Brakowało podręczników, zeszytów i wszelkich pomocy szkolnych. Postanowiono założyć sklep spółdzielczy, który by się tym zajął, zaopatrywał szkołę w potrzebne materiały. Otrzymano lokal sklepowy na przeciw kościoła. Znalazła się para małżeńska z kwalifikacjami handlowymi. Bank udzielił kredytu. Pierwszym żyrantem był ten handlowiec, drugim Bolek i jeszcze ktoś jako trzeci.

Do Bolesławca przyjechali państwo Tyrankiewiczowie. To byli ludzie już sześćdziesięcioletni. Pani Helena, prawdziwe uosobionie dobroci. Po wojnie wróciła z obozu koncentracyjnego w Ravensbrück. Pan Wincenty, prawdziwy dżentelmen, profesor biolog. Nie było jeszcze gimnazjum, wzięli godziny w szkole. Pani Helena uczyła matematyki. Zajęli się ósmą klasą. Dopiero Pan Tyrankiewicz nauczył mnie patrzeć na przyrodę. Mówił mi – Popatrz Elusiu, jak w naturze wszystko jest dobrze zorganizowane i zależne od siebie. Jak precyzyjnie stworzony jest listek pokrzywy. Ile jest życia w kropli wody ze stawu. Ale jak oglądaliśmy pod mikroskopem drobiny zgliwiałego sera i zobaczyłam jak ruszają się żywe organizmy, to na długie lata przestałam jeść ser.

Moje łobuziaki z pierwszej klasy nauczyły się pisać i czytać. Nie miałam z nimi kłopotów. Nawet najgorszy prowodyr klasy, z którym długo nie mogłam nawiązać kontaktu, kiedyś na przerwie wcisnął mi do ręki rozklejoną landrynkę zawiniętą w skrawek gazety. Kiedyś nieopatrznie powiedziałam im, że lubię kwiaty. Zaczęli mi przynosić przebiśniegi i narcyze. Przyszła jakaś kobieta i powiedziała, że oni kradną kwiaty w ogródkach. Co miałam im powiedzieć? Zaczęłam im opowiadać, że kwiaty są jak ludzie. Ogrodowe są pielęgnowane, zadbane, a ja lubię tylko te, co rosną dziko na polu i są właściwie biedne, bo nikt o nie nie dba. No i zaczęli mi znosić całe wiązki różnych chwastów. Brałam je pod pachę, dziękowałam im i niosłam je do pokoju nauczycielskiego. Woźny był wściekły, bo musiał całe snopki wynosić do śmietnika. Miałam w klasie chłopca trzynastoletniego, który nie chciał nawet wziąć do ręki ołówka ani pióra. Mówił, że on się nie nauczy i całe lekcje spał. Poszłam do jego domu. Miał tylko matkę i młodsze rodzeństwo. Nocami pracował u piekarza. Pozwalałam mu aby lekcje przespał, a potem zostawałam z nim jak wszyscy poszli. Dawałam mu do ręki ołówek i pisałam jego ręką wmawiając mu, że to łatwe i szybko się nauczy. Przecież to dziecko pracowało na chleb dla całej rodziny. Trochę się nauczył, ale ze szkoły musiał odejść, bo nie obejmował go już obowiązek szkolny. Szkoda mi było tego Janka.

Po latach podszedł do mnie na ulicy żołnierz i zapytał czy go poznaję. Nie poznałam – to był Janek. Skończył w wojsku szkołę podstawową i nauczył się ślusarstwa. Pocałował mnie w rękę, a ja życzyłam mu szczęścia.

Bolek pojechał na dwutygodniowy kurs szkolenia bibliotekarzy w Jarocinie. Zostałam w domu ze Stefanem. Strasznie tęskniłam. Było mi go brak, bo to był najlepszy, najukochańszy, najmądrzejszy mój wymarzony mąż. Codziennie dostawałam od niego długi czuły list. nazywał mnie po swojemu – Nusia. Ja miałam takie niepopularne, nieużywane w Polsce imię i każdy nazywał mnie inaczej. Tak jak powiedział mojej mamie rozpieszczał mnie. Kupował różne drobne prezenty, śmieszne zabawki, słodycze i chował w szafkach i szufladach. Ja szukałam, a jego to bawiło. Kiedyś na poduszce znalazłam pluszowego, różowego misia. To była dziecinada, ale ja byłam szczęśliwa, bezpieczna i pewna najlepszej przyszłości. Żyliśmy marzeniami. Obiecywał mi, że kiedyś pojedziemy do Paryża, zwiedzimy zamki nad Loarą i wszystkie miasta włoskie, a ja mu wierzyłam, że tak będzie. Na razie zwiedzaliśmy miasta śląskie, zamki i pałace. Oglądaliśmy stary zamek w Bolkowie, w Książu. W Książu na dziedzińcu był wydrążony w skale bardzo głęboki szyb, chyba aż do podnóża góry. W Grodźcu na wysokiej górze zamek otoczony fosą, przy moście zwodzonym budynek był zniszczony, ale sam zamek stał nienaruszony i były nawet szczątki porozbijanych sprzętów w kaplicy i komnatach. Na dziedzińcu studnia z daszkiem na rzeźbionych słupkach. Na cembrowinie klamry i na głębokości kilku metrow otwór do jakiegoś przejścia podziemnego. Lubiłam te wycieczki, a Bolek historyk umiał ciekawie opowiadać. Żadnych zniszczeń nie było w Jeleniej Górze i tam osiedlili się warszawiacy i lwowiacy. Bolesławiec był najbardziej zniszczony, no i Głogów, bo tam była jedynie wielka pustynia gruzów.

Mama prowadzi swoją klasę podczas pochodu pierwszomajowego przed budynkiem poczty na Chrobrego

Urządziłam akademię i pochód na 1-Maja. Trybuna była przed dworcem kolejowym. Szły dzieci szkolne, kawalkada rolników na koniach i trochę różnych ludzi. byłam już bardzo zaprzyjaźniona z Ziutą Matuszewską, a Stefan chętnie dotrzymywał jej towarzystwa. Chodziliśmy razem na spacery. Na ul Leśnej, w głębi lasu stał ładny mały pałacyk, z wieżyczką. Nie był zniszczony. Od frontu duży plac z kortem tenisowym. Gazony kwiatowe z fontanną i nad nimi duża weranda. Pierwszy raz zobaczyłam pokoje, w których ściany były pokryte jedwabnymi tkaninami. Na parterze pokoje zielony, brązowy i ciemno niebieski wraz z kuchnią z rozbitymi kredensami i stertą rozbitych naczyń. Na piętro schody drewniane z rzeźbioną poręczą. Ale na górę nie mogliśmy wejść, bo schody były uszkodzone. Nieco dalej od drogi budynek gospodarczy z wozownią i garażem oraz mieszkaniami, chyba dla służby. Na końcu ulicy olbrzymi plac otoczony drutem kolczastym i na środku z dużym budynkiem. to była niemiecka szkoła lotnicza. Nad Bobrem, na przeciw tamy, na górce duży budynek, a w nim restauracja myśliwska i teatr. W restauracji na ścianach rogi jelenie, wiszące szczątki żyrandoli również z rogów i porozbijane rzeźbione stoły i ławy. Nieco dalej budynek kręgielni i korty tenisowe. Nad budynkiem restauracji na wysokiej górze były jakieś zabudowania i nieco dalej urządzony cmentarz. Nie było tam jeszcze żadnych grobów. Ale przy wjeździe do podziemia kaplicy, obmurowanym z trzech stron były strasznie postrzelane ściany. jak mi później opowiadał były jeniec francuski tam rozstrzelano masę ludzi. Za kaplicą były równoległe pagórki zarośnięte brzózkami i to były masowe groby. Nie umiem opisać zabudowy z okolic ul Zgorzeleckiej, Dolnych Młynów, Prus i Łokietka. Bo tam była nieregularna bardzo stara zabudowa i bardzo dużo małych fabryczek i warsztatów ceramicznych. Zabudowania fabryczne „Concordii” nie były zniszczone. Wywieziono tylko wszystkie urządzenia i maszyny. W obrębie wysokich murów od Gdańskiej i Orlej widać było ślady pobytu więźniów czy jeńców.

W szkolnictwie nastąpiły zmiany. Zwolniono inspektora, p. Mariana Dziubińskiego, był członkiem PPS, a to już zaczęło być źle widziane. na jego miejsce przyjechał p. Jan Modrzyński z PPR. Rosjanie wyjeżdżali. Wolny był już budynek szkoły (szkoła nr 3) i tam zaczęto przygotowywać gimnazjum. Dyrektorem szkoły został p. Marian Królikowski. Przyjechał z Siedlec (był znajomym mojej mamy). Zbliżał się koniec roku. Świadectwa , pożegnania i wakacje.

Pojechaliśmy z Bolkiem do Warszawy i do Siedlec, aby poznał moją rodzinę. Wszystkim się bardzo podobał i nic dziwnego. Był bardzo przystojny, kulturalny i sympatyczny. Moja babcia była nim zachwycona i powiedziała, że się bardzo o mnie modliła. Minął rok od mojego wyjazdu z Siedlec i wiedziałam, że ja już tam nie wrócę.

Pojechaliśmy do Częstochowy. Bolek był bardzo religijny i ja również. Byłam tam pierwszy raz. Na wstępie zaskoczenie. Na około murów klasztornych i cały plac przed wejściem zabudowany był obrzydliwymi domami żydowskimi. Brudne, walące się rudery i pełno kramów i sklepików żydowskich. Sprzedawali wszystko oprócz dewocjonaliów. Gwar, jazgot, atmosfera wcale nie religijna.

W sierpniu przyjechał do nas Martek. Zmienił się bardzo. Nic dziwnego, po tylu przejściach. Jak ja się nim cieszyłam, kochałam go bardzo. Przecież on w dzieciństwie zastępował mi ojca. Po tygodniu pojechał. Na drugi dzień po jego wyjeździe otrzymaliśmy depeszę podpisaną jakimś obcym nazwiskiem, nie pani u której mieszkał „Marta ciężko chora” To było konspiracyjne hasło z okupacji (jak kogoś aresztowano). Stefan pojechał do Poznania. Okazało się, że jak Martek tam wrócił czekało na niego UB. Został aresztowany i osadzony w więzieniu w fortach poznańskich. A przecież się ujawnił i dokumenty miał w porządku. Stefan nic więcej się nie dowiedział. Depeszę podpisała znajoma jego gospodyni. Nic więcej nie mogliśmy zrobić Byliśmy załamani. Przyjechała z Siedlec mama, pojechała do Poznania. Martek mieszkał u jej znajomej, żony przedwojennego pułkownika, który zginął w 1939 r. Ni nie mogła się dowiedzieć ani się z nim zobaczyć. Musieliśmy czekać. Później opowiadał, że trzymali go w więzieniu miesiąc i nie powiedzieli mu dlaczego. Zawieźli go do Warszawy. Bez sznurowadeł i paska do spodni. Skutymi rękami trzymał opadające spodnie. Brudny zarośnięty i wygłodzony. Odstawiono go do więzienia na Pradze. Po następnym miesiącu powiedziano mu, że to była pomyłka i został zwolniony. Poszedł do cioci, siostry mojej mamy. Opowiadała mi, że jak przyszedł, to myślała, że to jakiś żebrak włóczęga. Był tak wychudzony, brudny i zarośnięty, że ledwie trzymał się na nogach i nadal bez sznurowadeł i ze spodniami związanymi jakimś sznurkiem. A on zawsze był zadbanym estetą. Wtedy był zwyczaj, że więźniów (aresztantów) przewożono pociągami osobowymi z tłumem pasażerów i objaśniali milicjanci wszystkich, że wiozą bandytę. Nie było różnicy czy był to morderca, czy więzień polityczny. Chodziło o poniżenie człowieka. Nieraz ludzie tym biedakom chcieli podać wodę czy jedzenie. Nie pozwalano. Nieraz w Bolesławcu byłam świadkiem takich sytuacji. Mówiło się wtedy, że społeczeństwo dzieli się na tych co siedzieli, siedzą i będą siedzieć. A ponieważ nikt nie wiedział za co, tak profilaktycznie.

Zaczął się nowy rok szkolny. ja już miałam w pracy doświadczenie. Dostałam wysoką podwyżkę, o cztery grupy i wszystko było by dobrze, ale mieliśmy problem. Mieliśmy radio, bodajże jedyne w Bolesławcu wśród naszych znajomych. Przychodzili do nas znajomi i przychodził sąsiad, który mieszkał piętro niżej. To był trochę dziwny człowiek. Wprawdzie w tamtych czasach nikt o sobie nie opowiadał, a wszyscy mieli różne przeżycia. Każdy był nieufny wobec innych, ja też. Za słuchanie zagranicy groziło więzienie. Sąsiad przychodził słuchać radia. Zajmował całe piętro, cztery pokoje. Kiedyś przechodząc zauważyłam otwarte drzwi i cały pokój wyładowany po sufit pakami i walizami. On chyba szabrował. Innym razem niósł jedzenie do pokoju, w którym właściwie nie mieszkał. Powiedział, że tam mieszka jego żona, która w ogóle nie wychodzi bo ma gruźlicę. I nigdy tej żony nikt nie widział. Zapytał nas kiedyś, czy może z nim przyjść jego kuzyn i posłuchać radia. Oczywiście zgodziliśmy się. Przyszedł młody człowiek o dość ponurym wyglądzie, siedział, słuchał i nic się nie odzywał. Po kilku dniach zostawiłam go samego w pokoju i weszłam do kuchni. Wróciłam, a on siedział z uchem przy radiu i słuchał niemieckiej stacji. Szybko przekręcił gałkę, ale nic nie powiedział. Następnym razem sąsiad powiedział do niego „chodź Matias” i zmieszał się. Zorientowaliśmy się, że to był Niemiec. A Niemcy w Bolesławcu jeszcze byli wychwytywani. Byliśmy przerażeni. Co było zrobić. Doniesiemy milicji to zamkną i nas. A jak go wykryją, to też pójdziemy do więzienia. Przeżyliśmy kilka tygodni strachu. Aż którejś niedzieli sąsiad ze wszystkimi majdanami wyprowadził się. Nawet nie pożegnał się, bo  my byliśmy w Kamiennej Górze. Odetchnęliśmy z ulgą.

W szkole mój zakres czynności był taki sam jak w poprzednim roku. Doszło mi tylko trenowanie starszych dzieci na stadionie w ramach krzewienia kultury fizycznej. Marsze jesienne i biegi wiosenne.

Zaczęły się rządy nowego inspektora. To był człowiek, który chyba nie miał nigdy do czynienia z zawodem nauczycielskim. Wpadał do szkoły. Podsłuchiwał pod drzwiami i zaczęło się szykanowanie nauczycieli. Kiedyś w mojej klasie pytał dzieci, czy pani na nich nie krzyczy, czy nie spóźnia się na lekcje. Któreś z dzieci powiedziało, że pani czasem nie przychodzi i na lekcje przychodzi pan kierownik. Wizytował kiedyś moją lekcję gimnastyki. Siedział w gruzach po drugiej stronie ulicy. Zarzucił mi, że dzieci maszerowały i nie śpiewały rosyjskiej piosenki marszowej. Gimnastyka trwała za krótko i nie było biegów ani skoków. Tłumaczyłam, że nie mam zegarka, skoków być nie mogło, bo jest za zimno, a dzieci nie mogą stać bezczynnie. Dałam im piłkę aby grały w dwa ognie i biegały. Gimnastykę prowadziłam na placu przed teatrem. Wpadał do pokoju nauczycielskiego i krzyczał, że wszystkich powyrzuca. A nauczycieli było i tak za mało, bo dzieci przybywało coraz więcej. Przysłał do pracy młodego człowieka, który był jego informatorem. Zapanowała przykra atmosfera.

W grudniu 1948 było zjednoczenie partii. Połączono PPR i PPS, powstało PZPR. Zaczęło się nakłanianie do wstępowania do partii. Jakoś nikt nie miał na to ochoty. Ja nie chciałam wstąpić nawet do ZWM (Związek Walki Młodych). Bolek też do partii nie wstąpił. Ale jemu było lepiej niż mnie. Sam sobie był kierownikiem i podlegał władzom wojewódzkim.

W szkole zdjęto krzyże i nie było już religii. W niedzielę, w czasie gdy w kościele była jedyna msza św.. dzieci i nauczyciele musieli przychodzić do szkoły. Odbywały się pogadanki o ruchu robotniczym, armii czerwonej i idiotyczne prelekcje jakichś niedouków na tematy religijne. Było nie do wytrzymania.

Nauczyciele złożyli w sądzie skargę na inspektora szkolnego. W Bolesławcu sądu nie było. Przyjeżdżał na rozprawy sędzia z Legnicy. Zaczęły się naciski Kom. Pow. PZPR i Kuratorium o wycofanie skargi z sądu. Ale to nie była sprawa prywatna. Nauczycieli reprezentował Związek Nauczycielski. Czekaliśmy, co będzie dalej. Postępowanie inspektora nie zmieniło. się. Zmiany nastąpiły tylko w naszej rodzinie. Ziuta i Stefan postanowili się pobrać. Cieszyliśmy się wszyscy. Stefan pojechał z Ziutą do Łowicza, aby poznać jej rodzinę, rodziców i siostry. Szykowało się wesele w Łowiczu.

Ja czułam się niezbyt dobrze. Zeszczuplałam i ciągle bolała mnie głowa. W szkole kierownik częstował mnie tabletkami od bólu głowy. Sam cierpiał na migreny. Byłam po prostu przemęczona. Oprócz  codziennych siedmiu godzin lekcji po kilka godzin zajmowały mi zajęcia pozalekcyjne. Zaczynała się moda na kursy. Co miesiąc wysyłano mnie na jakiś kurs lub kurso-konferencję do Wrocławia, Legnicy i Jeleniej Góry. We Wrocławiu zakwaterowanie w budynku w połowie stojącym w wodzie na przystani nad Odrą. Było w nim mokro, brudno, piętrowe prycze i w nocy biegały szczury. Bolek zamartwiał się, ale nic na to nie mógł poradzić. Często przyjeżdżał po mnie. W jego bibliotece przybywało książek, ale ja nie miałam czasu na czytanie. Nieraz wieczorem on szykował kolację, a ja zasypiałam z głową na stole (a rano budziłam się w łóżku).

Przyjechał do Bolesławca brat lekarza, uczestnik walki pod Monte Cassino. Przywióżł książkę. Pierwsze mediolańskie wydanie książki Melchiora Wańkowicza „Monte Cassino”. Byłam pod wrażeniem po przeczytaniu, opisy walki i bardzo dużo zdjęć. Przepisałam sobie piosenkę Konarskiego „Czerwone maki”. Już ją znałam, bo nadawało radio Londyn. W szkole chyba na zbiórce harcerskiej przeczytałam dzieciom słowa piosenki. Któreś z dzieci musiało powiedzieć w domu. Wezwano mnie do komitetu no i strasznie objechano. Inspektor też mi nagadał, lepiej nie wspominać. Skutek był taki, że dostałam przeniesienie do szkoły w Tylinowie, z dużo mniejszą pensją. Po kilku latach w Polsce wydano tę książkę, ale już skróconą przez samego Wańkowicza i pozbawioną zdjęć, dostosowaną do wymogów cenzury.

Zbliżały się wakacje, moja pierwsza klasa siedmiolatków umiała czytać i pisać. Wyniki w pracy były dobre, ale wtedy liczyły się bardziej inne sprawy. Do Tylinowa miałam przejść od września. Były wakacje. Ziuta pojechała do rodziny. A my byliśmy w Poznaniu u Martka, na wystawie Ziem Odzyskanych we Wrocławiu i u  Bolka rodziny. W domu gotowałam obiady. Chodziliśmy nad rzekę, oglądaliśmy dzielnice opuszczone przez Rosjan. Nad Bobrem były baseny w doskonałym stanie. Niskie, drewniane budyneczki z werandami. Restauracja, szatnie i jakieś urządzenia, wszystko ogrodzone wysokimi płotami.

Mieliśmy wielkie zmartwienie. Danka, u której na początku mieszkałam, została aresztowana. Od kilku miesięcy pracowała w jakimś zakładzie rolniczym. Aresztowano kierownika i pracowników. W Bolesławcu szalało UB. Tu wtedy zaczynał karierę Ciastoń, który po latach dosłużył się wysokiej rangi i uczestniczył w morderstwie księdza Popiełuszki.

Danka siedziała w więzieniu we Wrocławiu na Kleczkowskiej. Dziecko zabrała jej mama. Po trzech miesiącach odbyła się rozprawa w Legnicy. Wszyscy zostali uniewinnieni. Danka wyglądała strasznie. Spuchnięta twarz i nogi. Na udach popękana skóra i z tych ran płynęła woda i krew. To były skutki głodu.

W Bolesławcu przybywało coraz więcej mieszkańców. Rosjanie pozostawili po sobie mieszkania w ruinie, wywieźli wszystko, co tylko było. Pozrywali nawet parkiety, porozbijali piece i wybili okna. W ogrodach pozostały doły, z których wykopywali schowane przez Niemców skrzynie. potrafili wszystko znaleźć.

(…)

Zbliżał się początek roku szkolnego. Nie przyznawałam się, jak bolesna była dla mnie zmiana pracy. Przez dwa lata zżyłam się z dotychczasowym środowiskiem ludzi inteligentnych i dobrych. A przy tym obniżenie pensji prawie o połowę.

Szliśmy z Bolkiem do Bolesławic i pocieszał mnie, że tam pracuje jego przyjaciel, którego znałam i nie da mi zrobić krzywdy. Przeszkodą w dojściu do szkoły] był paskudny most. Wysadzony przez Niemców w czasie wojny. Połowa betonowego mostu pozostała, na środku wzniesiona do góry chyba na trzy metry. Druga połowa spadła do rzeki i tę część Rosjanie dobudowali z drewna. Prowizoryczne drewniane poręcze. Po moście szło się do góry, a potem na dół. Wszyscy nazywali ten most „garbaty”. Nie jeździły po nim żadne pojazdy. Zresztą samochodów nie było, a furmanki chłopskie jeździły po oddalonym starym drewnianym moście. Szkoła mieściła się zaraz za mostem w dwóch odległych od siebie budynkach. W szkole czterech nauczycieli. starsza już pani, Maria Gutkowska, w średnim wieku Maria Spryszyńska, nowy kierownik, młody, przyjechał z nakazu pracy p. Kazimierz Silarski i przyjaciel Bolka Władysław Kobielnicki. Miłe zapoznanie (chociaż mi wcale nie było miło). W szkole malutkie klasy, w kancelarii, która była jednocześnie pokojem nauczycielskim węglowy żelazny piecyk, brak wody. Smutno.

Podział obowiązków. Dostałam klasę pierwszą, nieliczną i geografię, biologię. Ale nie miałam już wychowania fizycznego, żadnych zajęć pozalekcyjnych. Nie było żadnych prasówek ani niedzielnych pogadanek czy prelekcji. Nie musiałam organizować przedstawień, marszów ani biegów. I zaczęłam być bardzo zadowolona. Odrabiałam swoje sześć godzin i byłam wolna. Bolek odprowadzał mnie do pracy i przychodził po mnie około 15.00 Dojście do pracy zajmowało mi pół godziny. Nie musiałam również pisać konspektów, a podręczniki takie same, jak w poprzednich latach znałam na pamięć i nie musiałam już przygotowywać się do lekcji.

Na początku września odbyła się wreszcie rozprawa sądowa. Zeznawali wszyscy nauczyciele, a inspektor nie przyszedł. Sądził sprawę sędzia z Legnicy w budynku dawnej szkoły przy ul. Komuny Paryskiej. Inspektor, p. Modrzyński po rozprawie wyjechał, a jego stanowisko objął p.. S. Cierpka – poprzedni podinspektor. No i chciał mnie przenieść z powrotem do szkoły bolesławieckiej z poprzednim wynagrodzeniem. Odmówiłam, tu było mi bardzo dobrze. Przyszedł p. kierownik Kułaczkowski, prosił mnie, że beze mnie nie może sobie dać rady (nie było komu pisać na maszynie). Wolałam wyrzec się pieniędzy niż wracać do poprzednich nadmiernych obowiązków. Poza tym doszliśmy z Bolkiem do wniosku, że prowadziliśmy bardzo niewłaściwy tryb życia. Nasze zarobki były marne, a pieniądze wydawaliśmy na wyjazdy i wycieczki kosztem jedzenia. Nic nie kupowaliśmy, bo wszystko było bardzo drogie. Buty kosztowały całą miesięczną pensję, a o ubraniu nie można było nawet marzyć. Na przydział dostawaliśmy 3m materiału rocznie i jedną parę butów damsko-męskich (czarne półbuty).

W szkole szybko się zaprzyjaźniliśmy, przeszliśmy na ty i czułam się doskonale. W domu coraz lepiej. Pobrali się Ziutka ze Stefanem i zamieszkali w pokoju Stefana. Byliśmy na weselu w Łowiczu. Poznaliśmy rodziców i bardzo miłe siostry Ziutki Wandę i Marysię, starsze od niej. Na weselu była tylko moja mama. Martek nie mógł przyjechać, lepiej było nie ryzykować. Zresztą on już znał Ziutkę z pobytu u nas.

Na Sylwestra związek nauczycielski urządzał zabawę. Chciałam iść, ale Bolek nie umiał tańczyć. Powiedział, że nigdy się nie nauczył, bo nie chciał obejmować dziewczyn do których nic nie czuł. A teraz nie zniósł by gdyby mnie obejmował jakiś mężczyzna. No i nie poszliśmy. Za to całą noc śpiewał mi śliczne piosenki.

Zima była dla mnie trudna. W szkole zimno i bieganie na każdą przerwę z budynku do budynku. Na garbatym moście bałam się, że jak się przewrócę to spadnę z pochyłości prosto do rzeki. Za to wiosna była wspaniała. Bolek jak przychodził po mnie przynosił bukieciki fiołków i stokrotek, które zbierał nad rzeką. Aby trochę poprawić naszą kondycję fizyczną przestaliśmy jeść obiady w stołówkach, gdzie dawano przeważnie kapuśniak i kaszankę i przenieśliśmy się do restauracji p. Galasińskiego na ul. 1-go Maja. Tam stołowali się państwo Tyrankiewiczowie i Kułaczkowscy. Było dużo drożej, ale obiady były bardzo smaczne, no i towarzystwo. Ja byłam sympatią p. Wincentego, a Bolek pani Heleny. Opowiadaliśmy im o swoim życiu, planach i marzeniach. Byli dla nas jak najbliższa rodzina. Mówili, że przy nas czują się młodsi.

A w szkole Kazik – kierownik powiedział mi – uważaj, bo chłopcy z siódmej klasy podkochują się w tobie. Powiedziałam, że uczniowie zawsze kochają się w nauczycielkach a ja kocham mojego męża i to chyba promieniuje ode mnie i udziela się im.

Ale nie samym chlebem i miłością człowiek żyje. Wyszła ustawa o Radach Narodowych. Inspektorat szkolny stał się Wydziałem Oświaty. Biblioteka Bolka przeszła pod zarząd Miejskiej Rady i przestał dostawać pieniądze na książki. Stefan, który już od roku pracował w banku musiał zapisać się do PZPR. Ziutka była w ciąży i nie mógł stracić pracy. Mnie wezwał przewodniczący ZMW i powiedział, że mam zdać egzamin w ramach dokształcania ideologicznego nauczycieli.

W Warszawie toczył się proces pokazowy nazwany przez prasę „Procesem generałów lub procesem Tatara”. W wojsku nastąpił prawdziwy pogrom. Wielu oficerów aresztowano a innych powyrzucano z wojska. Rozmawialiśmy o wszystkim na obiadach. W Bolesławcu pracował inżynier do spraw budowlanych, starszy pan. Dowiedzieliśmy się, że ustalono plany odbudowy Rynku we Lwówku. Miał być obudowany jednakowymi kamienicami. Na razie zajmowano się tam obijaniem gzymsów i ozdób na przyrynkowych kamienicach. W Bolesławcu nie było czego obijać, bo wszystko było spalone i trwało odgruzowanie. Zamurowano tylko epitafia na kościele. Zastanawialiśmy się jak odbuduje się Rynek bolesławiecki. Przecież jedna pierzeja nie była zniszczona. Doszliśmy do wniosku, że powinno się odbudować według starych planów. Przyniosłam pocztówki i oglądaliśmy je, a ja powiedziałam nieopatrznie, że bardziej podobają mi się bolesławieckie kamieniczki niż Starówka warszawska. Pani Helena oburzyła się – dziewczyno, gdzie twój patriotyzm. Zrobiło mi się wstyd.

W Warszawie uchwalono sześcioletni plan odbudowy – BOS (Biuro Odbudowy Stolicy). Krążył dowcip: „Boże, odbuduj stolicę!” W ogóle była masa dowcipów politycznych za które ludzie szli do więzienia.

Nadszedł koniec roku szkolnego. Bolek robił zdjęcia, lubił wstępować do szkoły, było nam całkiem dobrze i wesoło. Zżyłam się z moim otoczeniem i koleżeństwem, Maryla Spryszyńska, wprawdzie kilkanaście lat starsza ode mnie  była samotna, mieszkała z matką i dzieckiem. Mąż jej, oficer zaginął w czasie wojny. Bardzo zaprzyjaźniłam się z nią. Pani Gutkowska mieszkała z kilkunastoletnim synem. Mąż jej zginął w czasie okupacji, a dwie córki wywieziono do Niemiec na roboty. po wojnie wyszły za mąż za Amerykanów i wyjechały do Stanów Zjednoczonych. Silarski wybierał się na studia, a Kobielnicki miał miłą żonę i małą córeczkę. Oni wszyscy mieszkali w Bolesławicach.

A nas intrygowała sprawa odbudowy Bolesławca.  Bolek zgodnie ze swoim charakterem miał zwyczaj wszystkie sprawy załatwiać od ręki. Poszedł do władz miejskich, ale tam powiedziano mu, że nie ma jeszcze żadnych planów odbudowy. Poza tym głos decydujący w sprawach miasta ma komitet partii.  Bolek wziął pocztówki i z tym panem od spraw budownictwa z PRN poszedł do komitetu. Wybuchła straszna awantura. Ówczesny sekretarz PZPR krzyczał, że oni są faszystami. Że chcą odbudowywać bo czekają na powrót Niemców. Że ślady niemieckie trzeba niszczyć. Że Bolesławiec to nie Warszawa, gdzie postanowiono odbudować Starówkę według starych planów itd. Bolek nie umiał rezygnować, ani się nie zniechęcał. Pojechał do Wrocławia. Miał w WRN znajomych. Rozmawiał z przewodniczącym Wojewódzkiej Komisji Planowania Gospodarczego. Ten obejrzał pocztówki i przyznał Bolkowi rację. Powiedział, że będzie miał na uwadze tę sprawę. Po kilku latach dotrzymał słowa.

A u nas zaczęła się seria nieszczęść. Nigdzie nie wyjeżdżaliśmy. Ja wkuwałam historię ruchu robotniczego od SDKPiL do PZPR, rewolucji październikowej itp. Bolka bibliotekę wyrzucono z Ratusza. Przydzielono mu lokal na ul Komuny Paryskiej nr 35. To było parterowe , zdewastowane mieszkanie. Ciemne, wilgotne, z rozbitym piecem węglowym, zerwaną częściowo podłogą i wybitymi oknami. Obraz nędzy i rozpaczy. Na przeprowadzkę nie dostał żadnych pieniędzy, a książek było dość dużo. Pani Waszakowa płakała, Bolek był zrozpaczony. Wszystkie pieniądze, jakie mieliśmy wydał na naprawę okien. Coś pożyczył od brata. Jakiś stolarz zrobił kilka półek ze starych desek i nie wziął za to pieniędzy. Ale pieca naprawić nikt nie umiał. Pana, który był z Bolkiem w komitecie zwolniono z pracy i wyjechał. W niedługim czasie ujawniła się bardzo przykra sprawa. Sklep spółdzielni nauczycielskiej trzeba było zamknąć. Osoby, które się nim zajmowały okazały się nieudolne i nieuczciwe. Spowodowali olbrzymie zadłużenie. Nikt ich nie kontrolował. Okazało się, że kredyt bankowy, który miał być spłacany z zysków sklepu zwiększył się jeszcze o należne odsetki. Bank rozpoczął postępowanie egzekucyjne. Kierownik sklepu dobrze znając sytuację wywiózł ze swego mieszkania wszystko co miał. Nie pracował. Komornik u niego nic nie znalazł. Przyszedł do nas. Bolek był drugim żyrantem kredytu. Komornik opieczętował wszystko, co mieliśmy w mieszkaniu. Ponaklejał kartki z pieczęciami i spisał dokładnie. Zajął nasze pensje. Mnie powiedział, że obowiązuje mnie wspólnota małżeńska i również muszę pokrywać długi męża. Potrącał nam co miesiąc 20% naszych zarobków. Byliśmy biedni i zrozpaczeni. Biblioteka nie była już biblioteką. To była ciemna nora do której przychodzili ludzie, ale nie pokazał się nikt z władz miejskich. Ja zdawałam ten okropny egzamin. Powiedzieli mi, że nauczyłam się dobrze.

Zaczął się rok szkolny. My nie mieliśmy już humoru ani żadnej nadziei. Wróciliśmy do stołówki. Jesień była wyjątkowo brzydka. Na Zaduszki poszliśmy na cmentarz. Stary niemiecki cmentarz, smutny. Opuszczone niemieckie groby i niewiele polskich. To był cmentarz katolicki. Zdziwiła mnie olbrzymia ilość grobów dziecięcych, przeważnie niemowlęcych. Nie wiedziałam, że aż tyle dzieci umierało. Ziutka lada dzień spodziewała się rozwiązania. Martwiliśmy się bardzo, w dodatku panowała grypa. Ja zachorowałam pierwsza. Z lekarstw była tylko aspiryna i środki domowe. Po mnie zachorował Bolek. Jego choroba nie mijała. Czuł się bardzo źle. Wyleczeniu nie sprzyjało zdenerwowanie, ani przebywanie w nieopalanej bibliotece. Cierpiał na silne bóle głowy. Nie pomagały żadne tabletki przeciwbólowe. Lekarz skierował go do Wrocławia, do kliniki laryngologicznej. Ziutka urodziła syna. Nie zobaczył go, wyjechał przed powrotem Ziutki ze szpitala. Na szczęście we Wrocławiu był na dłuższej delegacji w fabryce chemicznej jego brat Mietek. Pojechałam do Wrocławia w najbliższą niedzielę. klinika przepełniona, chorzy leżeli na podłodze, jeden koło drugiego. Bolek udawał dobry humor, ale wyglądał bardzo źle. Sąsiad jego powiedział, że Bolek chyba pisze książkę, bo całe dni coś pisał. Cieszyłam się, że Mietek będzie go codziennie odwiedzał i starałam się być spokojna.

W domu maleństwo. Ziutka leżała, nie czuła się dobrze. Ani ja ani Stefan nie umieliśmy obchodzić się z dzieckiem. W Bolesławcu pozostała niemiecka zakonnica,  z pochodzenia Węgierka, z zawodu pielęgniarka. Szkołę pielęgniarską kończyła w Szwajcarii. Leczyła wszystkie bolesławieckie dzieci bezpłatnie. Zaczęła codziennie przychodzić, bo my, ja i Stefan musieliśmy pracować. W niedzielę wybierałam się do Wrocławia. Ale w piątek wydarzyło się coś dziwnego. Nad ranem zbudziłam się, bo zdawało mi się że ktoś dotyka mnie przez kołdrę od stóp aż do twarzy. Wstałam, wyszłam z pokoju. W przedpokoju drzwi na klatkę schodową były uchylone na pół metra. A ja przecież codziennie wieczorem sprawdzałam, czy drzwi są dobrze zamknięte. Te drzwi nigdy się same nie otwierały. Przecież w mieszkaniu byłam sama. Poszłam do pracy i na wstępie opowiedziałam o tym. Mówiłam, że coś chyba ze mną jest nie w porządku. Przecież jest bardzo zimno i jak ja mogłam zostawić otwarte.

W niedługim czasie przyszedł z inspektoratu woźny, p. Dębowski. W szkole nie mieliśmy telefonu. Powiedział, że był telefon z Wrocławia i mam natychmiast przyjechać. Był bez humoru i zapytałam go czy nie jest chory. Powiedział, że nie, ale więcej nie wie. A ja pomyślałam, że może moja obecność jest potrzebna bo chodzi o zgodę na operację. Biegliśmy na dworzec. Jeszcze zdążyłam na pociąg, ale wskoczyłam już jak jechał. Przybiegł konduktor. Nie miałam biletu, powiedziałam, że muszę jechać i zapłacę karę. Dał mi bilet, kary nie wziął. We Wrocławiu czekał na dworcu Mietek, wychodził już na drugi z kolei pociąg. pytałam o co chodzi. Powiedział, że najpierw pojedziemy do jego hotelu i tam porozmawiamy. Zajechaliśmy. Objął mnie, przytulił i powiedział – Bolek był bardzo chory – nie żyje. Straciłam świadomość. Długo trwało zanim mnie ocucił. Zmusił mnie do wypicia czegoś, chyba środki nasenne, bo oprzytomniałam dopiero rano. Nie mogłam wstać. Wyszedł, bo trzeba było załatwić różne sprawy. Bolka zobaczyć nie mogłam. Do kliniki nie było wstępu. Panowała epidemia grypy. Mietek  mnie pocieszał – dziecko bądź silna, musisz wszystko wytrzymać. On cię widzi, pozwól mu odejść. Słowa Mietka i jego sposób bycia za bardzo przypominał mi Bolka. A ja przestałam być dzieckiem, czułam się jakbym miała sto lat i wszystko już za sobą.

Mietek miał trudności z kupieniem trumny. Poza tym obowiązywały jakieś przedwojenne przepisy, że na dalszą odległość musiała być metalowa trumna do przewiezienia zmarłego. Zamówił w jakimś zakładzie metalowy wkład, którego obie części musiały być zlutowane. Dopiero po trzech dniach wystawiono trumnę w kaplicy Zakładu Anatomii. Przyszedł ksiądz, zakonnice i jacyś ludzie. Kupiłam olbrzymi bukiet złocistych chryzantem i położyłam mu do trumny. On często mi śpiewał taką smutną piosenkę o złocistych chryzantemach. Potem wszyscy wyszli. Mietek poszedł szukać ślusarza do lutowania trumny. Stałam nad trumną i mówiłam do Bolka – czemu mnie zostawił. patrzyłam na jego rękę z obrączką. nie zdjęłam. Bo myślałam, że jak zdejmę, to zerwę z nim kontakt ostatni. Nie słyszałam, że ktoś wszedł. Mietek przyprowadziła młodego ślusarza, ale ten jak zobaczył co ma robić to chciał uciekać. A ja mówiłam do Bolka ostatni raz. Ni wiem co, to co czułam, a oni słuchali. Ślusarz powiedział, że czegoś tak żałosnego nigdy nie słyszał i nie zapomni do końca życia. Zaczął tę trumnę lutować.

Mietek załatwił, że klinika pożyczy samochód przystosowany do przewozu trumny dopiero na 1-go grudnia. Wróciłam do Bolesławca, aby załatwić pogrzeb. Była już zima, dużo śniegu i ślisko. Niemożliwe było, aby niesiono trumnę. Nie było żadnego samochodu. Poszłam do wozaka, który konną platformą woził węgiel. Zapłaciłam, aby wyszorował i zakrył świerkiem. Przyszedł do mnie p. Kułaczkowki i przyniósł mi dwa tysiące zł. Tysiąc jako zapomoga ze związku i tysiąc pożyczka. A moja pensja wynosiła 450 zł.

Zaczęły przychodzić do mnie listy od Bolka codziennie . Nie wiedziałam, że on jak jechał do Wrocławia wziął ze sobą paczkę zaadresowanych kopert ze znaczkami. Listy pisał w szpitalu ołówkiem. Ktoś w szpitalu wysłał te listy i przychodziły już po jego śmierci. Były czułe, serdeczne, pełne miłości i wspomnień. Tłumaczył się , pocieszał, że zostawił mnie w domu samą. I te listy, chociaż to może wydawać się paradoksem były dla mnie największą pociechą, to był już głos zza grobu. Ja nie widziałam już nic przed sobą, wszystko było mi nie potrzebne i obojętne. Miałam już tylko jeden cel, pracować i spłacić pożyczkę. Może to instynkt życia przejawił się u mnie w takiej materialistycznej formie. Dowiedziałam się, że ta związkowa zapomoga to były pieniądze zebrane przez bolesławieckie nauczycielki. Pogrzebu nie pamiętam. Była Bolka rodzina. Moja mama nie mogła przyjechać, była chora, a Martek z Poznania nie wyjeżdżał. Dopiero w styczniu spostrzegłam się, że komornik nadal potrąca mi pieniądze. poszłam do niego, a on powiedział mi cynicznie, że myślał, że ja chcę nadal spłacać długi mego męża. Ale nadpłaconych pieniędzy już mi nie zwrócił. A mnie tak bardzo potrzebne były pieniądze.

Wyszło zarządzenie o likwidacji analfabetyzmu. W Bolesławicach powstały dwa kursy. Jeden wziął Kazik a drugi ja. Ludzi dużo, repatrianci z Jugosławii do sześćdziesiątego roku życia. Zajęcia od 16.00 do 21.00 codziennie od stycznia do końca kwietnia. To nie było łatwe. Starzy ludzie w spracowanych rękach nie mogli utrzymać ołówka. Były jakieś materiały pomocnicze, źle opracowane. Zaczęłam uczyć od pisania imion i nazwisk. Oni mówili do mnie córko albo dziewczyno. Stare kobiety zaczęły przynosić książki do nabożeństwa. Po literach czytały „Ojcze Nasz…”. To było niedopuszczalne. Ale mnie to nie przeszkadzało. Codziennie wieczorem Kazik odprowadzał mnie do domu i byłam mu za to wdzięczna. Późno, zimno, ciemno i ten okropny most, na punkcie którego miałam jakąś obsesję.

Po śmierci Bolka Stefan z Ziutką przenieśli się do mego mieszkania. Ziutka przestała pracować. Bali się o mnie. Z czasem po takim dwunastogodzinnym dniu pracy zdarzało mi się zemdleć. Nie mogłam jeść ani spać. W rzeczach Bolka znalazłam ostatni jego list. Zaczął pisać już w ostatnim dniu życia. „Najdroższa Nusieńko pamiętaj …” i kilka zamazanych słów, których nie mogłam odczytać. Żyłam jak automat, bez planu, bez chęci na cokolwiek. Tak minęło parę miesięcy.

W maju wydarzyły się dwie sprawy, które zmusiły mnie do działania i zmieniły moje życie. Poprosił mnie do siebie inspektor, p. Cierpka. Powiedział, że na koniec roku szkolnego odchodzi z pracy i wyjeżdża. Znamy się od dawna i chce mi zrobić przysługę. Ma polecenie zwolnienia mnie z pracy, bo jak mu powiedziano, moje pochodzenie ma zły wpływ na młodzież. Uważa to za absurd, ale radzi mi abym złożyła prośbę o zwolnienie. W tamtych czasach być zwolnionym było bardzo źle. Wystawiano człowiekowi opinię tajną z rozmaitymi zarzutami i ta wędrowała za pracownikiem. Podziękowałam i napisałam prośbę o zwolnienie z trzymiesięcznym wypowiedzeniem z dniem 31 sierpnia. Zyskiwałam płatne dwa miesiące wakacji. To było dla mnie bardzo ważne, bo pożyczki jeszcze do końca nie spłaciłam.

Mama chciała abym wróciła do Siedlec. Martek proponował mi abym przeniosła się do niego . Nie miałam ochoty ani na jedno ani na drugie. Martkowi sprawiłabym tylko kłopot. Zaczął studia, no i miał w Poznaniu troskliwą opiekunkę – UB. A mnie trzymały w Bolesławcu wspomnienia moich najszczęśliwszych lat, no i  był tu Stefan. Druga sprawa, którą uznałam za jeszcze jedno nieszczęście, to był Kazik. Powiedział mi, że kocha mnie od dawna i chciał wyjechać. Ale teraz jestem sama i prosi mnie abym została jego żoną. Żyć beze mnie nie może itd. A ja nie mogłam żyć z nim. To był bardzo wartościowy i ambitny chłopak. Starszy ode mnie o trzy lata. I rzeczywiście znaliśmy się od dwóch lat. I nie miał żadnej dziewczyny. Żartowaliśmy nieraz z niego, ale zawsze mówił, że żadna mu się nie podoba. On też miał za sobą ciężkie przeżycia. Pochodził z okolic Sanoka. Tam długo po wojnie toczyły się walki z bandami UPA. Ukraińcy podpalili ich dom i jego matka zginęła w pożarze. Zawsze mu współczułam i lubiłam bardzo, jako kolegę. W tamtych walkach zginął generał Karol Świerczewski (zresztą w podejrzanych okolicznościach). No i teraz miałam problem co mam robić dalej. Trzeba było szukać jakiejś pracy. Małżeństwo było wykluczone . Ja do tej pory nie mogłam się pozbierać i uporać z moją rozpaczą. Maryla powiedziała mi – co ty wyprawiasz, chłopak zgłupiał całkiem z miłości do ciebie, złamiesz mu życie. A moje życie już było złamane.

Pani Gutkowska pocieszała mnie, ona wiedziała, że nie było w tym żadnej mojej winy, byłam zupełnie bezradna. Tłumaczyłam mu, że nie można  budować małżeństwa tylko na sympatii. Ja nie jestem już zdolna do żadnej miłości. On planował iść na studia i niech z tego nie rezygnuje. Ja postanowiłam, że przez trzy lata będę sama, bo tyle trwało moje małżeństwo. Przekonałam go. Złożył papiery i został przyjęty na Akademię Górniczo-Hutniczą w Krakowie. Będzie czekał na mnie te trzy lata. A na razie czasem szłam z nim na spacer albo do teatru, ale zawsze brałam ze sobą koleżankę. W lipcu wyjechał do ojca. Uważał się za mego narzeczonego. A ja go nawet nie pocałowałam. Liczyłam na to, że mnie zapomni, inne środowisko, nauka, pozna jakąś dziewczynę i wszystko samo się rozwiąże. Przecież czas robi swoje.

Pojechałam do Siedlec i do Martka do Poznania. Wybrałam się również do Kamiennej Góry. Ale to było dla mnie zbyt bolesne. Poszłam z Mietkiem na spacer do lasu. Siedliśmy na jakimś kamieniu. Zaczęłam mu się żalić, jak ciężko mi żyć. Objął mnie, tłumaczył, pocieszał. Wydał mi się bardzo bliski i poczułam się prawie szczęśliwa. Był  tak podobny do Bolka, że gotowa byłam go pokochać. Szybko się zreflektowałam i odsunęłam się od niego. Przecież on zawsze był taki. Bolek nieraz mówił mu żartobliwie – przestań uwodzić mi żonę. A teraz to nie miało żadnego sensu. Byłam tylko jego dawną bratową. On zastępował ojca swoim małym siostrzeńcom. Miał prawie czterdzieści lat. Postanowiłam więcej tu nie przyjeżdżać. Nic mnie już z nimi nie łączyło.

A przecież ja już miałam kogo kochać. Moją jedyną radością był mój maleńki bratanek Jurek. Tak, jak kiedyś Bolek dla mnie, tak ja Jurkowi przynosiłam drobne zabawki i słodycze a on mnie witał tak radośnie.

(…)

… umarła Nasza Pani, odeszła najstarsza bolesławiecka nauczycielka… mało kto o Niej pamiętał, Ratusz, Starostwo nie pamiętało… o mojej mamie też nigdy nikt nie pamiętał, ale cóż, moja mama miała złe pochodzenie społeczne…

(1) – prawda wyglądała zupełnie inaczej, to powyżej ze wspomnień jest powtórzeniem ówczesnej wiedzy, bedącej w posiadaniu domeny publicznej, skutkiem pokłosia oficjalnej propagandy. Prawda historyczna przedstawiała się inaczej – czytaj – https://bobrzanie.pl/2014/09/23/ein-guter-mensch/, i https://bobrzanie.pl/2013/02/14/aschermittwoch-w-boleslawcu/

©  Wykorzystywanie całości, fragmentów, zdjęć bez zezwolenia autora zabronione

moja prywatna opinia jest moją prywatną opinią pozaprocesową i zgodnie z postanowieniem Sądu Najwyższego z dnia 4 stycznia 2005 roku (V KK 388/04) nie jest opinią w rozumieniu art. 193 k.p.k. w zw. z art. 200 § 1 k.p.k., i nie może stanowić dowodu w sprawie

 

 

 

 

 

 

 

Exit mobile version