kwi 12, 2021
1218 Wyświetleń
7 0

Subiektywnie przez Mściszów

Napisany przez

Nadeszła ciepła niedziela, krosowcy wyjechali na tereny zielone a podpalacze traw od rana wykorzystywali okazje do ciężkiej pracy. A turystę wzięło na włóczęgę. Niezbyt długodystansową, choć niejeden puknąłby się w głowę. Pierwsze obserwacje już wpadły w oko na dworcu kolejowym w Bolesławcu.

Dawno temu przed oczami przeleciały mi zdania, że jest to jedyna stacja Dolnośląsko-Marchijskiego Towarzystwa Kolejowego, która zachowała się niemal w pierwotnym wyglądzie. Owszem powiększono ją, ale jednak główna bryła została niezmieniona. Dla wcielonych do MON może wnętrze nie było najpiękniejsze (trafił się taki opis w sieci), ale w nim jest urok dawnej ceramiki, której w okolicy Bolesławca już nikt nie produkuje. Podobne kafle są na starym basenie, dotarło kiedyś do mnie, że dużym problemem było znalezienie materiału do uzupełnień. Dziś wszystko musi być jednolite i równe; sto i więcej lat temu świat nie był pod linijkę. I na mój rozum, to wnętrze powinno być teraz dobrze zabezpieczone. A tymczasem u góry nie ma dachu, krokwie leżą sobie na gołych murach, zwieńczonych piaskowcowymi płytami. Może są jakieś nowoczesne techniki zabezpieczania przed wodą, ale oby to nie były strzałki narysowane na stropie, żeby wiedziała dokąd płynąć.

Gdy pociąg ruszył można by dużo pisać. Ale krótko tylko o remoncie dworca w Węglińcu, który był obrazem nędzy i rozpaczy. Od węzłowej stacji tempo jazdy mocno spadło. Jakoś kolejarze z remontem torów nie dają rady, ale wycinanie drzew idzie całkiem dobrze. Wylobbowali sobie dobrze i mogą szybko ciąć. Przy czym robią kolejną głupotę, bo gałęzie spalają na wielkich stosach. Do mnie też długo docierała świadomość, że każda spalona bez potrzeby gałąź jest moim wkładem w ocieplenie klimatu. Przestałem to robić i wziąłem przykład z dawnych praktyk leśników, którzy kazali je składać na kupkę. Dawnych, bo dziś po wycince wszystko znika na przyczepach i jest wywożone z lasu. A u mnie powstaje fajny biotop dla owadów, grzybów i mchów. Mam i się nie wstydzę przyrodniczego bałaganu.

W końcu pociąg wtoczył się do Lubania. Zanim zajechał na stację Lubań Śląski (takiego miasta nie ma!), która jest pozostałością nazewniczego bałaganu z lat czterdziestych, przyjrzałem się kościołowi Trójcy świętej. Bywałem w nim, później tylko wychodziłem do niego i był to dla mnie po prostu jeszcze jeden budynek. Po latach przyszła świadomość, że zbudował go Alexis Langer, zaledwie technik budowlany, który wykonał sporo prac na rzecz biskupa wrocławskiego. Ta ucierpiała w czasie wojny, dobrze widać lekką prowizorkę w odbudowie i pewną dysproporcję w zwieńczeniu wieży. Pierwotna była wyższa.

Dworzec kolejowy zatrzymał się w czasie, stoi nawet żuraw wodny. Za nim straszą ruiny ZNTK; do 1945 r. remontowano w nim elektrowozy, które obsługiwały trasę Wrocław – Wałbrzych – Jelenia Góra – Zgorzelec. A potem przyszli wyzwoliciele i za zgodą władz naczelnych wywieźli całą trakcję. Kolejna elektryfikacja nastąpiła w latach osiemdziesiątych XX wieku. Wzdłuż DK 30 krajobraz Lubania nie zwala z nóg. Ale po przejściu na śląską stronę zaczęło się coś dziać w krajobrazie. Niejedne wakacje spędziłem w miasteczku, ale na Harcerską Górkę nigdy nie dotarłem. Poziom zaśmiecenia w polskim standardzie, ale nie ma jeszcze liści i można spojrzeć na Góry Izerskie. Jakoś nie dojrzałem z niej Karkonoszy, ale te pojawiły się chwilę później.

Uprawianie turystyki nie należy dziś do najłatwiejszych. Miałem do dyspozycji trzy mapy, ale nie ma już żadnej z oznaczonych na nich dróg. Wielu o tym cicho mówi, ale nikt z tym nic nie robi. Taki dyktat dzisiejszych latyfundystów, tych co nas karmią dosłownie i karmią również wielkimi słowami o polskiej żywności. Nagminnie zaorują wszystkie drogi i nie ma siły, która by ich powstrzymała. W gminach panuje przekonanie, że rolnicy są trzonem lokalnej społeczności i można im więcej. Zwaliła mnie z nóg informacja, że zbudowano wiatę przy szlaku rowerowym. Ale przeszkadzała współczesnemu obszarnikowi i traktorem rozerwał ją na kawałki. I wiaty nie ma.

Tak więc wędrówki dzisiaj możliwe są tylko po ścieżce do oprysków. Póki co, rośliny są małe i nie jest to problemem, ale gdy sięgają powyżej kolan, nie jest to już przyjemne. Wędrując tak po polach można zobaczyć na czym rośnie zdrowa polska żywność. Oprócz ziemi rozjeżdżone plastikowe butelki, folie, worki po nawozach, urwane węże hydrauliczne, paski klinowe, opakowania po klejach technicznych, azbest. Nawet tego nie fotografowałem. A jedyny fragment dawnej drogi przed Radostowem (o którym większość mówi Radostaw) zachował się, bo zamieniono go przed laty w dzikie wysypisko śmieci i gruzu.

W panoramie Radostowa dominują kościół katolicki i pozostałości dworskiej wieży. Marne resztki zostały upiększone innymi resztkami cywilizacji środkowoeuropejskiej. Żal pisać. Ale pozazdrościć można parku dworskiego, który był rozśpiewany ptasimi trelami. Ciekawa jest oryginalna wieża kościoła protestanckiego. Otoczony murem z murowaną bramą kościół katolicki, w dobie reformacji był oczywiście protestancki. Czytelny ślad tej historii to epitafium pastora na północnej ścianie. Wnętrze nie powala, wiejski kościółek, w ołtarzu Maria z Józefem ofiarujący dziecko w świątyni. Nietypowe są tablice drogi krzyżowej. Z chęcią poznałbym dokładniejszą historię. Z głupia frant przeliczyłem i wyszło 15. Dopiero w domu doczytałem informację z tablicy, że ich unikalność polega na tej ponadplanowości. Na tych dodatkowych  są ostatnia wieczerza, obmycie nóg i modlitwa w Ogrójcu. Ale uwagę przykuł jeszcze Nepomuk. Jakiś zgrzyt pomiędzy sylwetką a naiwną głową.

Biedakowi ktoś ją strącił i jakiś lokalny mistrz dorobił. Co ciekawe, wychodzący ksiądz rzucił, że będzie konserwowany i nieco lekceważąco stwierdził, żeby pan turysta zorganizował jakiś fundusz turystyczny. Powiedziałem, jak mógłbym pomóc, ale odwrócony tyłem sobie poszedł. Jego wola, ale przy poczciwych przedsięwzięciach kilku proboszczom pomogłem.

Kawałek za wioską przystanąłem na mały popas. I jakież było me zdziwienie, gdy ujrzałem górę na najdalszym planie. Nie było super widoczności, ale lornetka rozwiała wszelkie wątpliwości. Stamtąd widać Ještěd. Swego czasu zrobiłem zimowy spacer na niego z Lausche / Luža. Chwilę później znowu ścieżkami traktorów, przez zaśmiecone laski i dawne łomy do Mściszowa. Łańcuchówka w dolinie niewielkiego strumienia – Strużki. W ubiegłym roku wyschła na odcinku ponad 4 km.

Po niemiecku wieś nazywała się Seifersdorf. Gdybym nie czytał niemieckich źródeł, też bym się złapał w złote sidła, bo często osady z Seife w nazwie miały poszukiwawcze pochodzenie. Ale w tym przypadku chodzi o lokatora – Siegfrieda, stąd pierwsza wzmianka w 1233 r. o Sifriedsdorf. Nazwę w tej samej formie powtórzono w 1254 r. Kilkadziesiąt lat później mieszkańcy mieli swój kościół. I chodź czasy jego świetności dawno minęły, warto o nim pisać.

Zachowały się z niego tylko mury obwodowe, kruchta i zakrystia. Wchodząc przez budynek bramny na otoczony murem cmentarz wydaje się, że to barokowa świątynia, bo taki jest portal w kruchcie. Ale wystarczy trochę spostrzegawczości i to przekonanie mija. Po pierwsze widać na murze warstwy wyrównawcze. A to już jest gotyk. Gdy spojrzeć zaś na dwa naroża, to okazuje się, że wykuto na nich głowy, którym przypisuje się znaczenie apotropaiczne, czyli odstraszające złe demony. Flankują zresztą główne wejście ponad którym jest niewielkie ostrołuczne okno dopełniające gotyckości. Patrząc na to wszystko w głowie przewijały się jeszcze przewodnickie fascynacje kamieniami. Jaka tam jest różnorodność. Piaskowce, skały metamorficzne, skandynawskie granity. Pełna gama. Dodatkowo pomiędzy nimi fragment kamieniarki, może lawaterza, który w średniowieczu odprowadzał wodę na zewnątrz i gdy barokizowano świątynię wtórnie użyto jego resztki w budowlanym celu. A na ścianie zakrystii mieszkanka murów – jaszczurka. Wnętrze zamienione niestety w śmietnik.

Po wojnie buszujące w niej dzieci, znalazły tutaj ukryte radio.

Dobroczyńcą kościoła był z pewnością Otton von Nostitz. Nie byle kto, bo starosta m.in. księstwa świdnicko-jaworskiego. Dziś to odpowiednik wojewody. A jako, że Mściszów znajdował się w okręgu bolesławieckim (weichbild), to Nostitz ufundował, dla zniszczonego w czasie wojny trzydziestoletniej kościoła w Bolesławcu, pierwszy ołtarz. A na nim, jak i na ścianie po przeciwnej stronie (gdzie kiedyś stała chrzcielnica), znajduje się herb rodowy jego oraz małżonki Barbary z domu von Wachtel.

Wojna trzydziestoletnia z pewnością odcisnęła swoje piętno na wiosce. Zastanawiające jest czy popadający w ruinę mur obwodowy z bramką nie powstał właśnie wtedy. Wprawdzie Eduard Dewitz podał, że na belce więźby dachowej była inskrypcja 1655 G.K., ale na wewnętrznym murze bramki są ślady krzesania ognia, które mogą wskazywać na starsze pochodzenie. I warto zwrócić uwagę na otwory strzelnicze od frontowej strony.

Dewitz podał również, że na zworniku sklepienia prezbiterium był wykuty rok 1501. Na innym były inicjały budowniczego. Na wyposażeniu były dwie stare, ale po renowacji, rzeźby drewniane przedstawiające św. Barbarę i Katarzynę flankujące ołtarz główny.
Kościół nie miał wieży, obok stała dębowa dzwonnica, na której były trzy dzwony z niemożliwymi do odczytu latami.

Protestantom służył do 8 IV 1654 r. Od tego dnia na nabożeństwa chodzili do Nawojowa Łużyckiego. 28 XI 1742 dostali zgodę na budowę własnego kościoła. Była to pewnie szybko robiona konstrukcja szkieletowa, bo gotowy był już 9 XII. Długo nie postał, bo w 1811 r. oddano do użytku murowany kościół. Gdy w wiosce mieszkało prawie 1000 mieszkańców, świątynia z dwoma piętrami empor nie była zbyt duża.

Ale przyszedł 1945 rok i cały świat się zawalił. Po pierwsze Mściszów znalazł się na linii frontu. W opowieściach przybyłych nowych mieszkańców z Jugosławii nie było prawie nieuszkodzonego budynku, zaś cała okolica była upstrzona wrakami sowieckich czołgów. W czasie tych walk uszkodzony został kościół katolicki. A katolicy, biedni, zmęczeni wojną przejęli protestancki. Dziś malejąca liczba wiernych z trudem utrzymuje tę świątynię.

A jeszcze jest cmentarz i stojąca pośrodku ruina. Obawiać się należy, że smutny los czeka ten spory kawałek historii. Państwo nie jest zainteresowane w utrzymywaniu naszego dziedzictwa kulturowego, mieszkańców na to nie stać i najchętniej by wyburzyli grożące zawaleniem ruiny. Bo tam nic już nie jest w dobrej kondycji, nawet cmentarne lipy zostały bezsensownie ogołocone z gałęzi.

Przetrwają pewnie trzy kamienne krzyże pojednania. Zanim morderca je ufundował musiał przejść przez cały proces zadośćuczynienia i zaspokojenia roszczeń rodziny zamordowanego.

W końcu nostalgiczne miejsce trzeba było opuścić, bo kilka kilometrów było jeszcze do zrobienia. Zupełnie nie zastanawiałem się nad dystansem, podchodziłem ze zwyczajową swobodą. Od wioski do wioski, czyli do góry i na dół. Bo niemieccy osadnicy zakładali nowe osady w dolinach rzek. Były więc jeszcze Gościszów, Niwnice, Kotliska, Małe i Wielkie Włodzice. Znowu wiele można by o nich napisać, ale myślę, że będzie to tematem na przyszłość. Choć to ciągle nie koniec.

Przed Gościszowem zobaczyłem znak. Po 7 latach od inwestycji słupek wygięto a pod nim zagościł potłuczony sraczyk.

Taki symbol województwa. Choć prawdę mówiąc, ktoś powinien złożyć wniosek, żeby tarcza herbowa białego orła w tle miała dzikie wysypisko. Może by wtedy dotarło do wszystkich, co tu się dzieje. Bo gdy doszedłem do Niwnic, wyszło po raz kolejny boleśnie na wierzch. Od frontu kopalnia Nowy Ląd jest piękna i odpicowana, nowy parking. Wielki świat i złoty pociąg jak z Ameryki.

Może dla szkolnych wycieczek, ale ja bym dzieciom pokazał, to co jest z boku i z tyłu. Wszak, to będzie ich problem.
Pałac, mimo że zdegradowany jest ciągle użytkowany i stoi. Dwór powyżej kopalni ma już drzewko na murze.
Nad wioską dominują Twardziele – wzgórza, które już wcześniej przyciągały. Na nich ruiny Szymonek, przysiółka z kościołem i klasztorem oraz malownicze wyrobiska. W tutejszym, triasowym piaskowcu występują ładne odciski muszli. W prawdopodobnie odwadniającej sztolni, którą kiedyś udało się znaleźć, jest odcisk na stropie.

A maszerując znalazłem na drodze taki kawałek. Tego się w ogóle nie spodziewałem.

Kotliska minąłem już dobrze po zmroku. Zanim jednak zapadł na dobre zdążyłem jeszcze przez lornetkę dojrzeć tak na 90 % Ostrzycę. Świętą górę turystyki idiotycznej. Ta trasa nie spełnia kryteriów 100 punktów GOT, ale marzenia są.

Do Kesseldorf z pewnością wrócę. We Włodzicach Małych mój wzrok przyciągnęło stworzenie, które bardzo zwinnie weszło na drzewo. Dało do myślenia i do poobserwowania. Ta obserwacja nie była dobra. Niestety bydlę okazało się drugim amerykańskim akcentem trasy. Był to szop pracz, czyli amerykańska inwazja.

W polskim środowisku będą z tego problemy większe niż z mityczną stonką zrzucaną z amerykańskich samolotów.

Na koniec podam dwie inne obserwacje przyrodnicze. Jedna smutna nieco, bo żmija zygzakowata była już rozjechana przez samochód. Druga weselsza. W końcu trafiłem na wilcze tropy.

Nie podaję gdzie, po co siać panikę. Dobrze, że wracają do domu. I tak miło minęło niecałe 30 km.

Tadeusz Łasica

Tagi artykułu:
Kategorie:
Łasica

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *

The maximum upload file size: 32 MB. You can upload: image, video, other. Links to YouTube, Facebook, Twitter and other services inserted in the comment text will be automatically embedded. Drop file here

Bobrzanie.pl
pl_PLPolish